Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/177

Ta strona została skorygowana.

tychmiast. Proszę o to w imieniu kapitana Lingarda. Potrzebuję koniecznie gika. To kwestja życia lub śmierci.
Wzburzenie Almayera podziałało silnie na porucznika.
— Dobrze, proszę pana. Obsada do łodzi! Serangu, pomóżcie tam!... Gik wisi na rufie. Niech pan siada do gika, — rzekł, spoglądając w dół na Almayera. — Ludzie zejdą po linie.
Przez ten czas Almayer wgramolił się na tylną ławkę, czterech kalaszów było już w giku, a wiosła podawano przez barjerę na rufie. Porucznik przyglądał się. Nagle rzekł —
— Czy to coś niebezpiecznego? Może pan potrzebuje pomocy? Pojechałbym z panem...
— Tak, tak! — zawołał Almayer. — Niech pan się zabiera. Proszę się śpieszyć. Niech pan weźmie rewolwer. Prędko! Prędko!
Lecz mimo gorączkowego pośpiechu rozparł się w giku ze spokojem i siedział obojętnie, póki oficer nie dostał się do łódki i nie umieścił się obok niego, przeszedłszy po ławkach. Wówczas Almayer jakby obudził się i zawołał —
— Puszczajcie — puszczajcie linę!
— Linę puść — linę! — wrzasnął dziobowy, szarpiąc nią.
Ludzie na pokładzie krzyczeli również: „Linę puść!“ aż wreszcie ktoś się domyślił że trzeba linę odrzucić i łódź odsunęła się szybko od statku wśród zapadłego nagle milczenia.
Almayer sterował. Porucznik siedział u jego boku, wsuwając naboje do komór rewolweru. Po nabiciu broni zapytał: