Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/179

Ta strona została skorygowana.

Łódź obróciła się i weszła w wąski otwór przesmyka, który rozszerzył się nim zdążyli stracić szybkość.
— Wiosłuj!... Dość tu miejsca — mruknął porucznik.
Był to ponury przesmyk o czarnej wodzie usianej złotem rozproszonych promieni przesianych przez konary, co się spotykały górą, tworząc wyniosłe, ruchliwe sklepienie; ciche, drżące szepty błądziły wysoko wśród zwartego listowia. Pnącza pięły się po rosnących gęsto drzewach pochylonych nad wodą, drzewach które stały jakby niepewnie, podmyte przez prąd wyżerający ziemię z pod korzeni. W tym jadowitym, okrutnym mroku zamierały rośliny, tęskniąc napróżno za słońcem; ostry, cierpki zapach zbutwiałych liści i kwiatów rzekłbyś przygniatał wodę, połyskliwą, nieruchomą, wijącą się kręto wśród wiecznego, nieubłaganego cienia.
Almayer wydawał się niespokojny. Sterował źle. Kilka razy pióra wioseł zaczepiały o krzaki to z jednej, to z drugiej strony, zatrzymując łódź w biegu. Kiedy tak raz przystanęli, wyplątując się z gąszczu, jeden z kalaszów rzekł coś szybko do drugich pocichu. Spojrzeli na wodę. Porucznik także.
— Patrzajcież! — wykrzyknął. — No, panie Almayer! Niech pan spojrzy! Woda ucieka. Widzi pan? Ugrzęźniemy.
— Zawracać! Zawracać! musimy zawrócić! — wołał Almayer.
— Może lepiej płynąć dalej?
— Nie; wracamy! wracamy!
Pociągnął za linę steru i wpędził dziób łódki na brzeg. Stracono znowu trochę czasu na zepchnięcie jej.
— Prędzej, chłopcy! prędzej! — popędzał niespokojnie porucznik.