Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/180

Ta strona została uwierzytelniona.

Ludzie wiosłowali, zacisnąwszy wargi i rozdąwszy nozdrza, ciężko dysząc.
— Zapóźno — rzekł nagle porucznik. — Wiosła dotykają dna. Przepadło.
Łódź uwięzła. Ludzie wyciągnęli wiosła i siedzieli zdyszani, skrzyżowawszy ramiona.
— Tak, ugrzęźliśmy — rzekł Almayer spokojnie. — To fatalne!
Woda opadała dokoła łodzi. Porucznik śledził płaty błotnistego dna wyłaniające się na wierzch. W pewnej chwili zaśmiał się i rzekł, wskazując palcem na przesmyk:
— Niech pan patrzy, przeklęta rzeka uciekła od nas. Ostatnia kropla wody znika za tamtym zakrętem.
Almayer podniósł głowę. Woda znikła; patrzył na kręty szlak błota — miękkiego, czarnego błota kryjącego febrę, zgniliznę i zło pod gładką, szklistą powierzchnią.
— Musimy tu tkwić do wieczora, — powiedział z wesołą rezygnacją. — Robiłem co mogłem. To nie moja wina.
— Trzeba przespać dzień — rzekł porucznik. — Niema nic do jedzenia — dodał chmurnie.
Almayer wyciągnął się w rufie. Malaje leżeli zwinięci w kłębek na dnie między ławkami.
— A to dopiero kawał — rzekł porucznik, zrywając się po długiej przerwie. — Śpieszyłem się jak warjat żeby utknąć w błocie na cały dzień. To ci używanie, no, no!
Spali lub siedzieli cierpliwie bez ruchu. Gdy słońce podniosło się wyżej, powiew zamarł i zupełna cisza objęła pusty przesmyk. Ukazało się stado długonosych małp; skupiły się na gałęziach nad wodą, zapatrzone