Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/183

Ta strona została skorygowana.

dził naoślep po opustoszałych dziedzińcach, wśród pustych domostw, które tkwiły wysoko na palach i spoglądały nieprzyjaźnie na niego, białego przybysza, człowieka z innych stron świata; spoglądały wrogo i niemo, pełne wspomnień o życiu malajskiem, wspomnień błąkających się między butwiejącemi ścianami. Potykał się o zczerniałe głownie wygasłych ognisk, wzniecając czarny, lotny pył zimnego popiołu, który płynął kłębami z powiewem i osiadał na młodej trawie strzelającej z twardego gruntu wśród cienistych drzew. Chodził bezustanku, nie zatrzymując się wcale; zataczał coraz dalsze koła, wędrował krętemi ścieżkami, które nigdzie nie prowadziły; parł naprzód strudzony z zastygłą w rozpaczy twarzą, a w jego znękanym mózgu wrzały myśli — niespokojne, posępne, splątane, przejmujące chłodem, ohydne i jadowite, jak kłąb wężów.
Chmurny wzrok Aissy i kaprawe oczy starej Malajki śledziły wychudłą, chwiejną postać włóczącą się bezustanku wzdłuż płotów, między domami, wśród dzikiej bujności nadrzecznego gąszczu. Te trzy ludzkie stworzenia, opuszczone przez wszystkich, były jak rozbitkowie, których odpływ gniewnego morza osadził na niepewnym, śliskim skalnym występie; rozbitkowie co nasłuchują odległych ryków oceanu, żyją w męce pod groźbą jego powrotu, pod beznadziejnym uciskiem straszliwego osamotnienia — wśród burzy namiętności, żalów, wstrętu, rozpaczy. Tchnienie nawałnicy rzuciło tam dwoje ludzi ograbionych ze wszystkiego — nawet z rezygnacji. Trzecia ludzka istota — znękany wiekiem świadek ich walk i tortur — z właściwą sobie tępotą przyjmowała rzeczywistość: utratę młodości i sił, bezużyteczną starość, ostatnią ciężką służbę; odtrącenie przez swego wodza, swych bliskich, którzy postanowili