Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/184

Ta strona została skorygowana.

aby przeżyła jałową resztkę kołaczącego się w niej życia między dwojgiem tych niezrozumiałych, posępnych wykolejeńców — jako zgrzybiała, obojętna, bierna towarzyszka ich klęski.
Willems obracał oczy ku rzece niby więzień, który wpatruje się w drzwi celi. Jeśli jest jeszcze dla niego ratunek, przyjdzie od rzeki, przez rzekę. Całemi godzinami stał nieraz w słońcu, a morska bryza, sunąc po pustej Pantai, trzepotała jego podartem odzieniem; ostra słona bryza, pod którą wstrząsał się nieraz wśród zalewu spiekoty. Patrzył na brunatną, roziskrzoną pustkę wody, płynącej nieustannie, swobodnie u jego stóp wśród cichego, chłodnego szemrania. Zdawało się że tu jest kraniec świata. Lasy na drugim brzegu wyglądały niedosiężnie, zagadkowo, niedościgłe jak gwiazdy na niebie i równie obojętne. W górze i w dole rzeki las po stronie Willemsa schodził ku wodzie zwartą mnogością wyniosłych drzew, piętrzących się pokręconemi gałęźmi rozpostartemi szeroko nad gęstem poszyciem; wielkich, krzepkich drzew, które wyglądały posępnie i surowo, nieżyczliwe w swej obojętności, niby wrogi tłum bezlitosnych olbrzymów cisnących się w milczeniu dokoła Willemsa aby patrzeć na powolną jego agonję.
Był samotny, bezsilny, zdruzgotany. Myślał o ucieczce — o tem że musi coś przedsięwziąć. Ale co? Trzebaby zbudować tratwę! Wyobrażał sobie że pracuje nad tem gorączkowo, rozpaczliwie, że ścina drzewa, związuje pnie, a potem płynie z prądem w dół rzeki, przez morze, do cieśnin. Tam są okręty, pomoc, biali. Ludzie tacy jak on. Dobrzy ludzie, którzy go wyratują, zabiorą hen daleko — gdzie są domy, i handel, i jeszcze inni ludzie co potrafią go zrozumieć, ocenić jego zdolności;