Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/185

Ta strona została uwierzytelniona.

gdzie jest przyzwoite pożywienie; gdzie są pieniądze, łóżka, noże, widelce, powozy, orkiestry, chłodzące napoje, kościoły pełne dostatnio ubranych, modlących się ludzi. On także będzie się modlił. Tam daleko jest cywilizowany kraj, gdzie będzie mógł siedzieć w fotelu, jeść śniadanie na białym obrusie, witać skinieniem głowy kolegów, dobrych kolegów, gdzie stanie się popularny — jak zawsze; gdzie będzie człowiekiem cnotliwym, poprawnym, zajmie się interesami, będzie pobierać pensję, palić cygara, kupować różne rzeczy w sklepach — nosić trzewiki... gdzie osiągnie szczęście, wolność, majątek. O Boże! I czego na to trzeba? Ściąć kilka drzew. Nie! Jedno drzewo wystarczy. Słyszał że robią czółna, wypalając środek pnia. Tak! Jedno drzewo wystarczy. Trzeba ściąć jedno drzewo... Rzucał się naprzód i stawał jak wryty. Miał tylko scyzoryk.
Wówczas osuwał się na ziemię obok rzeki. Był zmęczony, wyczerpany, jakby już zbudował tę tratwę, dokonał podróży, zdobył majątek. Oczy jego stawały się szkliste, te oczy wpatrzone beznadziejnie w przybierającą Pantai; wielkie kłody i wyrwane z korzeniami drzewa sunęły w blasku środkowym nurtem — długi korowód czarnych, nierównych plam. Mógłby popłynąć i puścić się z prądem na jednem z tych drzew. Uciec! Uciec byle jak! Za wszelką cenę! Mógłby przywiązać się do uschłych gałęzi. Szarpała go żądza ucieczki, szarpała go trwoga; brak odwagi uciskał mu serce. Obracał się plecami do góry, głowę wspierał na ramionach. Zjawiały się straszliwe wizje — to bezchmurnych widnokręgów, gdzie błękit nieba stykał się z błękitem morza, to znów okrągłej, gorejącej pustki, po której martwy człowiek, uwiązany do martwego drzewa, płynął bez