Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/186

Ta strona została skorygowana.

końca, wznosząc się i opadając na połyskliwych falach cieśnin. Nie było tam statków. Tylko śmierć. Rzeka prowadziła do śmierci.
Willems siadał na ziemi z głośnym jękiem.
Tak, do śmierci. I poco umierać? Lepsza samotność, lepsze beznadziejne, samotne wyczekiwanie. Samotność! Nie! nie był sam, śmierć patrzyła na niego zewsząd, z zarośli, z chmur — słyszał jak mówiła do niego w szmerze rzeki; wypełniała sobą przestrzeń, dotykała mu serca, dotykała mózgu chłodną ręką. Nic innego nie widział, nie mógł myśleć o niczem innem. Widział ją — niezawodną śmierć — wszędzie. Widział ją tak blisko, że ciągle chciał ją odepchnąć rękami. Zatruwała wszystko na co patrzył, co robił: nędzną strawę którą jadł, błotnistą wodę którą pił; nadawała przerażający wygląd wschodom i zachodom słońca, jasności gorącego południa, chłodnym cieniom wieczoru. Dostrzegał straszliwą jej postać wśród wielkich drzew, w sieci pnączy, w fantastycznych zarysach liści, wielkich, powycinanych liści, które wyglądały jak olbrzymie ręce z szerokiemi dłońmi, ze sztywnemi palcami, wyciągającemi się aby go schwytać; jak ręce o łagodnych ruchach, lub ręce straszliwie nieruchome, czujne, czekające na sposobność aby go pojmać, objąć, zdławić, trzymać póki nie umrze: ręce które będą go trzymać i po śmierci, które nie wypuszczą go nigdy, które przylgną do jego ciała nazawsze, póki nie zczeźnie, póki nie przepadnie w ich uporczywym, zażartym uścisku.
A przecież świat pełen był życia. Wszystkie rzeczy, wszyscy ludzie, których znał, istnieli, poruszali się, oddychali; widział ich w dalekiej perspektywie, w zmniejszeniu, wyraźnych, upragnionych, niedosiężnych... na zawsze przepadłych. Naokoło szalał nieustannie bez-