Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/187

Ta strona została skorygowana.

głośny wir tropikalnego życia. Po śmierci Willemsa wszystko to pozostanie! Pożądał gwałtownie wrażeń; pragnął chwytać, obejmować coś materjalnego, pragnął dotykać, czepiać się wszystkiego naokół, coś trzymać, obracać w rękach, chłonąć wzrokiem. Wszystko to pozostanie — przez lata, przez wieki, nazawsze. Wszystko to przetrwa jego nędzną śmierć, będzie istniało w radosnem słońcu, będzie oddychało chłodem pogodnych nocy. I poco? Przecież on będzie już martwy. Będzie leżał wyciągnięty na ciepłej, wilgotnej ziemi, nic nie widząc, nic nie czując, nic nie wiedząc; będzie leżał sztywny, bierny, gnijąc powoli; a nad nim, pod nim, wewnątrz niego wyroi się nieskończone mrowie skrzętnych owadów, uwijających się bez przeszkody, mrowie malutkich błyszczących potworów odrażającego kształtu — zaopatrzonych w rogi, w szpony, w szczypce — wyroi się potokami, rzuci się nań, walcząc zawzięcie o jego zwłoki, i będzie się roiło, uporczywe, okrutne, żarłoczne, póki z Willemsa nie zostanie nic oprócz połysku kości bielejących w wysokiej trawie; w trawie, która strzeli pierzastemi kitami z pomiędzy nagich, wygładzonych żeber. Oto jedyny ślad jaki pozostawi po sobie; nikt nie poczuje jego braku; nikt go nie będzie pamiętał.
Głupstwo! To niemożliwe. Są przecież sposoby aby się stąd wydostać. Ktoś się zjawi. Zjawią się jakieś ludzkie istoty. Będzie do nich mówił, będzie błagał — użyje siły aby wymusić na nich pomoc. Poczuł się silny; bardzo silny. Zmusi je... Zniechęcenie, przekonanie o błahości tych nadziei powracało, ściskając mu serce ostrym bólem. I znów rozpoczynał bezcelową wędrówkę. Chodził do upadłego, nie mogąc fizycznym trudem zagłuszyć zgryzoty. Nie było wypoczynku, nie było