Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/189

Ta strona została skorygowana.

czar, pchała go naprzód pełna nadziei, ufając ślepo przyszłości; była pewna że osiągnie u jego boku gorące pragnienie swego życia, jeśli tylko zdoła go pociągnąć tak daleko, iż nie będzie mógł już się cofnąć. Nie wiedziała nic o jego — tak wzniosłych — ideałach, nie umiała ich sobie przedstawić. Wyobraziła sobie że ten mężczyzna jest wojownikiem i wodzem, że gotów jest do walki, do gwałtów, do zdrady własnego plemienia — dla niej. Cóż naturalniejszego? Czyż nie jest mężem wielkim i silnym?
Każde z tych dwojga — otoczone nieprzeniknionym murem swych dążeń — było beznadziejnie samotne, niezdolne ujrzeć się nawzajem, niezdolne się porozumieć; każde z nich stanowiło ośrodek różnych, odległych od siebie horyzontów; każde stało na innej ziemi, pod innem niebem. Ona pamiętała jego słowa, jego oczy, jego drżące usta, jego wyciągnięte ręce; pamiętała wielką, bezgraniczną słodycz swego poddania, ten początek swojej władzy, która miała trwać aż do śmierci. On pamiętał bulwary i składy towarów, podniecające życie wśród wiru srebrnych monet; wspaniałe emocje pościgu za pieniędzmi; liczne swoje zdobycze, utracone możliwości bogactwa i wynikającej stąd chwały. Ona była ofiarą swego serca, swej kobiecej wiary że niema na świecie nic poza miłością — tem wiecznem uczuciem. On był ofiarą swych dziwacznych zasad, swego wstrzemięźliwego życia, ślepej wiary w siebie, uroczystej czci dla bezgranicznego swego nieuctwa.
W chwili bezczynności Willemsa, wahania, upadku ducha zjawiła się ta kobieta — to wstrętne stworzenie — i dotknięciem ręki zniszczyła jego przyszłość, jego godność mądrego, cywilizowanego człowieka; zbudziła w jego piersi haniebne porywy, które pchnęły go do