Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/190

Ta strona została skorygowana.

tego co zrobił i do nędznego końca w dzikiej pustce; ona jest przyczyną, że ludzie zapomną o nim lub będą go wspominali z nienawiścią, ze wzgardą. Willems nie śmiał patrzeć na Aissę, bo ilekroć na nią spojrzał, zdawało mu się że dotyka myślą grzechu — że grzech wyciąga ku niemu rękę. Aissa patrzyła tylko na Willemsa, na nic innego patrzeć nie mogła. Cóż poza nim było na świecie? Śledziła go lękliwym wzrokiem — zawsze wyczekującym, cierpliwym, błagalnym. W oczach jej malowało się zdziwienie i rozpacz zwierzęcia, które nie zna nic prócz cierpienia; rozpacz prymitywnej duszy, która zna ból ale nie zna nadziei; która nie może znaleźć ucieczki przed życiem w złudnem przekonaniu o swej godności, o wzniosłem istnieniu po śmierci; rozpacz duszy, dla której niema niebiańskiej pociechy płynącej z wiary w boskie źródło swego losu.
W ciągu pierwszych trzech dni po odjeździe Lingarda Willems wcale do Aissy nie mówił. Wolała jego milczenie od dźwięku znienawidzonych, niezrozumiałych słów, któremi zasypywał ją dziko, gwałtownie, przerzucając się nagle do zupełnej apatji. W ciągu tych trzech dni nie odchodził prawie od rzeki, jakby na jej błotnistym brzegu czuł się bliżej wolności. Zostawał tam długo, aż do zachodu słońca; patrzył na złoty żar przemieniający się wśród posępnych obłoków w jaskrawy rumieniec, niby w bryzg ciepłej krwi. Wydawało mu się to złowróżbną, okropną zapowiedzią gwałtownej śmierci, która zewsząd dawała mu znaki — nawet z nieba.
Pewnego wieczoru został na brzegu długi czas po zachodzie słońca, nie zważając na nocną mgłę co go spowiła i przylgnęła doń jak mokry całun. Oprzytomniał pod wpływem lekkiego dreszczu i ruszył dziedzińcem ku domowi. Aissa podniosła się od ognia błyskają-