cego czerwono przez dym, który się gromadził i gęstniał pod konarami wielkiego drzewa. Podeszła z boku do Willemsa, gdy się znalazł u kładki. Widział że przystanęła by puścić go przodem. W ciemności postać jej wyglądała jak widmo kobiety ze splecionemi rękoma wyciągniętemi w błagalnym geście. Stanął i nie mógł się powstrzymać aby na nią nie spojrzeć. Posępny wdzięk jej postaci, jej członki, jej rysy — wszystko było niewyraźne i mgliste prócz oczu połyskujących w słabem świetle gwiazd. Odwrócił od niej głowę i ruszył dalej. Czuł za sobą kroki na uginających się deskach pomostu, ale szedł wciąż, nie odwracając głowy. Wiedział, czego ona chce. Chciała wejść za nim do izby. Wzdrygnął się na myśl, coby mogło się stać w nieprzeniknionej ciemności tego domu, gdyby pozostali sam na sam — choćby przez chwilę. Przystanął na progu i usłyszał ją mówiącą —
— Wpuść mię. Skąd ten gniew? Skąd to milczenie?... Pozwól mi czuwać... u twego boku. Przecież czuwałam wiernie. Czy stało ci się kiedy co złego, gdy przy mnie zamknąłeś oczy?... Czekałam... czekałam na twój uśmiech, na twoje słowo... Nie mogę już czekać dłużej... Spójrz na mnie... przemów do mnie. Czy zły duch w ciebie wstąpił? Zły duch, który pożarł twą odwagę i twoją miłość? Pozwól mi siebie dotknąć. Zapomnij o wszystkiem... O wszystkiem. Zapomnij o złych sercach, o gniewnych twarzach... i pamiętaj tylko dzień kiedy przyszłam do ciebie... do ciebie! O moje serce! O moje życie!
Błagalny smutek jej wezwania napełnił przestrzeń drżeniem cichych słów, które wniosły czułość i łzy do wielkiego spokoju uśpionego świata. Naokoło nich lasy, polanki, rzeka nakryta milczącą zasłoną nocy, rzekłbyś
Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/191
Ta strona została uwierzytelniona.