Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/192

Ta strona została skorygowana.

obudziły się i chłonęły z cichą uwagą słowa Aissy. Gdy jej głos zamarł w stłumionem westchnieniu, wszystko dokoła było wciąż zasłuchane; i nic się nie poruszało wśród bezkształtnych cieni prócz niezliczonych robaczków świętojańskich, które świeciły zmiennemi rojami, sunęły parami lub wędrowały jak samotne punkciki — jak połyskliwy, rozproszony gwiezdny pył.
Willems odwrócił się zwolna, niechętnie, jakby ulegając przemożnej sile. Aissa ukryła twarz w rękach; patrzył nad jej schyloną głową w posępną wspaniałość nocy. Była to jedna z tych nocy dających poczucie nieogarnionej przestrzeni, kiedy niebo wydaje się wyższe, kiedy przelotne powiewy ciepłego wiatru rzekłbyś przynoszą ciche szepty z poza gwiazd. W powietrzu pełno było słodkich woni, czarodziejskich, przenikliwych, namiętnych jak poryw miłości. Willems patrzył w rozległy mrok przesycony tchnieniem życia, tajemnicą istnienia, odrodzoną, płodną, niezniszczalną — i poczuł lęk przed swą samotnością, samotnością ciała, samotnością duszy w obliczu tej nieświadomej, zażartej walki, tej wyniosłej obojętności, tej bezlitosnej, tajemniczej woli przedłużającej w nieskończoność walkę i śmierć w pochodzie stuleci. Poraz drugi w życiu zapragnął — w nagłem poczuciu swego znaczenia — rzucić w głąb puszczy okrzyk wzywający ratunku, i poraz drugi uświadomił sobie jak beznadziejna jest jej obojętność. Mógł wzywać ratunku na wszystkie strony — i niktby nie odpowiedział. Mógł wyciągać ręce, wołać o pomoc, o poparcie, o litość, o ulgę — i niktby nie przyszedł. Nikt. Nie było przy nim nikogo — prócz tej kobiety.
Serce Willemsa wzruszyło się, nabrzmiało współczuciem dla jego samotności. Gniew na Aissę, na tę która była przyczyną wszystkich nieszczęść, rozwiał się wobec