Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/194

Ta strona została skorygowana.

szczęścia i miłości. Słyszał jak z głową ukrytą na jego ramieniu szeptała o minionym smutku, o przyszłem szczęściu, które będzie trwało bez końca; o niezachwianej wierze w jego miłość. Ona mu zawsze wierzyła. Zawsze! Nawet wówczas kiedy odwrócił od niej twarz w ciągu owych ponurych dni — wówczas kiedy jego duch wędrował po rodzinnym kraju, wśród swego plemienia. Ale teraz jego dusza już powróciła i nigdy jej nie opuści. On zapomni o zimnych twarzach i twardych sercach okrutnych ludzi. Co tam jest do pamiętania? Nic! Prawda?
Słuchał beznadziejnie cichego jej szeptu. Stał nieruchomo i sztywno, tuląc ją machinalnie do piersi i myśląc, że niema dlań nic na świecie. Był ograbiony ze wszystkiego: ze swego szału, swojej wolności, z zapomnienia i z pociechy. Aissa szalała z rozkoszy, szepcząc szybko o miłości, o blasku, o spokoju, o długich latach... Patrzył ponuro nad jej głową w gęsty mrok dziedzińca. I nagle wydało mu się że spogląda w ciemny dół, w głęboki czarny dół pełen zgnilizny i pobielałych kości — w ogromny, nieunikniony grób pełen rozkładu, gdzie prędzej czy później musi nieodwołalnie się znaleźć.
Rano wyszedł wcześnie i przystanął na chwilę we drzwiach, słuchając lekkiego oddechu za sobą — w izbie. Spała. Willems nie zmrużył oka przez całą noc. Stał, chwiejąc się — potem wsparł się o odrzwia. Był wyczerpany do ostatka; ledwie zdawał sobie sprawę że żyje. Czuł do siebie wstręt; w miarę jak patrzył na gładkie morze mgły u swoich stóp, wstręt rozpływał się w tępej obojętności. Była to jakby nagła i ostateczna zgrzybiałość jego zmysłów, jego ciała, jego myśli. Stojąc na wysokim tarasie, patrzył na przestrzeń niskich nocnych oparów, nad któremi sterczały gdzieniegdzie pierzaste