Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/196

Ta strona została uwierzytelniona.
ROZDZIAŁ CZWARTY

Willems zaczął iść apatycznie ku rzece a potem zawrócił w stronę drzewa i opadł na ławkę w jego cieniu. Słyszał jak z drugiej strony olbrzymiego pnia stara Malajka krzątała się, głośno wzdychając, mrucząc pod nosem, łamiąc suche patyki, rozdmuchując ogień. Po chwili kłąb dymu przypłynął do Willemsa, Poczuł głód; była to jakby nowa obelga dodana do nieznośnego brzemienia upokorzeń. Dławiły go łzy. Był niezmiernie osłabiony. Podniósł chudą rękę do oczu i śledził przez chwilę jej drżenie. Skóra i kości! Jaki jest wynędzniały! Miewał często ataki febry; pomyślał z żałosnym przestrachem, że Lingard przysłał mu wprawdzie żywność — i to jaką, mój Boże: trochę ryżu i suszonych ryb, co jest zupełnie dla białego nieodpowiednie — ale nie przysłał żadnego lekarstwa. Co ten stary bałwan sobie myśli? że Willems nie choruje nigdy, jak dzikie zwierzę? Potrzebował chininy.
Oparł głowę o drzewo i zamknął oczy. Majaczyło mu się, że gdyby mógł schwytać Lingarda, obdarłby go żywcem ze skóry; ale była to myśl przelotna i mętna. Wyobraźnia Willemsa, wyczerpana powtarzającemi się wciąż wizjami, nie miała dość sił aby przejąć się myślą o zemście. Nie czuł oburzenia ani buntu, przygnieciony ogromem swej klęski. Podobnie jak większość ludzi, był święcie przekonany że cały świat mieści się w jego piersi; zbliżający się koniec wszechrzeczy, który nastąpi