Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/197

Ta strona została skorygowana.

wraz z zagładą jego własnej osobowości, napełniał go panicznym strachem. Waliło się wszystko. Mrugał szybko oczami i zdawało mu się że nawet blask porannego słońca napomyka o czemś tajnem, złowrogiem. W bezmyślnej trwodze usiłował się skryć w głębi siebie samego. Podciągnął nogi na ławkę, objął je, przyciskając ręce do boków, wtulił głowę w ramiona. Tkwił bez ruchu, skurczony, zalękły i cichy pod wysokiem, olbrzymiem drzewem, które wynurzało się wspaniale z mgły w jasny blask słońca, rozpościerając krzepkie, wyniosłe konary wśród radosnego trzepotu niezliczonych liści.
Willems błądził wzrokiem po ziemi a potem zaczął śledzić z idjotycznym uporem kilkanaście czarnych mrówek wchodzących odważnie do kępy wysokiej trawy, którą pewnie uważały za ciemną, niebezpieczną dżunglę. Pomyślał nagle: „Musi tam być coś nieżywego. Jakiś martwy owad“. Wszędzie śmierć! Zamknął znów oczy, dygocąc boleśnie. Wszędzie śmierć — gdziekolwiek się spojrzy. Nie chciał widzieć tych mrówek. Nie chciał nic widzieć, nikogo. Pogrążył się w niedoli, którą sam sobie zgotował, rozmyślając z goryczą że niema dla niego spokoju. Usłyszał jakieś głosy... Złudzenie. Rozpacz! Męczarnia! Któżby do niego przyszedł. Któżby przemówił? Jak on może słyszeć głosy?... a jednak dochodzą słabo od strony rzeki. Dosięgły go nikłe słowa: „Wrócimy prędko“... jakby je ktoś krzyknął w oddali. Obłęd... szyderstwo! Ktoby mógł wrócić? Nikt nigdy nie wraca! Tylko febra wraca. Rano miał znów atak febry. To dlatego... Usłyszał nagle gdzieś blisko pomruk starej Malajki. Obeszła drzewo i znalazła się po tej samej stronie co Willems. Otworzył powieki; zobaczył przed sobą jej zgięte plecy. Ocieniając ręką oczy, patrzyła ku przystani. Potem odeszła. Zobaczyła co chciała zobaczyć, a teraz