Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/200

Ta strona została skorygowana.

mi jego twarz, oczy, usta, nos. Wykręcał głowę na wszystkie strony, potrząsał Joanną, trzymając ją za ramiona, usiłował ją odsunąć, mówić do niej, pytać... Przyjechała w łodzi, w łodzi, w łodzi!... Mocowali się i kręcili, drepcząc wkółko. Willems bełkotał: „Puść mnie. Posłuchaj“ — i szarpał jej rękami. To spotkanie małżeńskiego przywiązania i szczerej radości podobne było do walki. Ludwik Willems spał spokojnie pod kołdrą.
Wreszcie Willems zdołał się wyrwać i odsunął Joannę, przycisnąwszy jej ramiona do boków. Patrzył na nią. Podejrzewał że mu się śni. Wargi mu drżały, oczy błądziły niepewnie, powracając wciąż do jej twarzy. Spostrzegł że jest taka sama jak zawsze w jego obecności. Wyglądała na zalęknioną, drżącą, gotową do płaczu. Nie budziła w nim zaufania. Krzyknął:
— Jak tu przyjechałaś?
Odrzekła śpiesznie, przyglądając mu się z natężeniem —
— W wielkiem czółnie z trzema ludźmi. Wiem o wszystkiem. Lingarda niema. Przyjeżdżam cię wyratować. Ja wiem... Almayer mi powiedział.
— W czółnie! — Almayer! — Kłamstwo. Powiedział ci — powiedział... — bąkał Willems w oszołomieniu. — Dlaczego tobie? Co ci powiedział?
Zabrakło mu słów. Wpatrywał się w żonę, myśląc z lękiem że użyto jej — tej idjotki — za narzędzie w jakimś zdradzieckim spisku... na jego zgubę.
Joanna rozpłakała się.
— Nie patrz tak na mnie, Piotrze. Co ja ci zrobiłam? Przyjechałam błagać cię — błagać — o przebaczenie. Ocalić cię — Lingard... grozi ci niebezpieczeństwo...
Dygotał z niecierpliwości, z nadziei, ze strachu.