Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/201

Ta strona została uwierzytelniona.

Wpatrując się w niego, wybuchnęła łkaniem w nowym przypływie żalu:
— Ach, Piotrze! Co ci jest? Czyś chory?... Wyglądasz na bardzo chorego...
Potrząsnął nią tak gwałtownie że zamilkła, zdumiona i przerażona.
— Jak śmiesz!... Jestem zdrów... zupełnie zdrów... Gdzie ta łódź? Czy powiesz mi w końcu gdzie jest ta łódź? Łódź, mówię!.. Słyszysz!..
— Boli! — jęknęła.
Puścił ją; zapanowawszy nad przerażeniem, stała, drżąc i patrząc w niego z dziwnem napięciem. Posunęła się naprzód, ale gdy podniósł palec, zatrzymała się i westchnęła głęboko. Uspokoił się nagle i spoglądał na nią zimno, krytycznie, jak dawniej, w przeszłości, kiedy rachunki domowe nie były w porządku. Poczuła coś nakształt bolesnej rozkoszy w tym raptownym nawrocie do dawnego życia, do dawnej swej uległości.
Stał teraz napozór opanowany i słuchał bezładnej opowieści Joanny. Słowa jej zdawały się padać dokoła z oszałamiającym łoskotem, jak grad. Chwytał gdzieniegdzie ich sens i gubił go natychmiast w nadludzkim wysiłku aby powiązać logicznie wypadki. Jest łódź. Łódź. Wielka łódź, którą Willems będzie mógł popłynąć do morza. To było jasne. Joanna nią przyjechała. Dlaczego Almayer tak Joannę okłamał? Czy to jest spisek aby wciągnąć Willemsa w jakąś zasadzkę? Lepsze to niż beznadziejna samotność. Joanna ma pieniądze. Ci Malaje pojadą gdzie im się każe... jak mówi Joanna.
Przerwał jej:
— Gdzie oni poszli?
— Wrócą natychmiast — odrzekła ze łzami. — Na-