Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/202

Ta strona została skorygowana.

tychmiast. Powiedzieli że tu niedaleko są zastawione sieci. Wrócą natychmiast.
Zaczęła znów mówić, łkając. Prosiła żeby jej przebaczył. Przebaczył? Ale co? Aha! tę scenę w Makassarze. Jakby miał czas o tem myśleć! Cóż go obchodzi to co zrobiła kiedyś tam przed miesiącami! Miał wrażenie że się szamoce w pętach powikłanego snu, gdzie wszystko jest niemożliwe lecz naturalne, gdzie przeszłość nabiera wyglądu przyszłości a teraźniejszość leży kamieniem na sercu i trzyma za gardło jak ręka wroga. A podczas gdy Joanna błagała go, zaklinała, całowała mu ręce, płacząc na jego ramieniu, wzywając go w imię Boga by przebaczył, by zapomniał, by wymówił upragnione przez nią słowo, by spojrzał na swego chłopca, by uwierzył w jej smutek i jej oddanie — oczy Willemsa, urzeczone, błyszczące, nieruchome, patrzyły w dal, hen poza Joannę, poza rzekę, poza ten kraj, poza dni, tygodnie, miesiące; patrzyły w wolność, w przyszłość, w tryumf... w możliwość wstrząsającej zemsty.
Poczuł nagle że chce mu się tańczyć i krzyczeć. Zawołał:
— A jednak spotkamy się jeszcze, kapitanie Lingard!
— Ach nie! Nie! — krzyknęła Joanna, składając ręce.
Spojrzał na nią, zaskoczony. Zapomniał o Joannie, póki ten okrzyk nie wtargnął między monotonne, błagalne jej słowa, póki nie przyzwał go z powrotem na ziemię z pośród radosnego wiru marzeń. Bardzo było dziwnie ujrzeć ją tu obok siebie. Poczuł dla niej niemal serdeczność. Jednak zjawiła się w samą porę. Nagle pomyślał: „Tamta druga! Muszę pozbyć się jej bez awantury. Kto wie; może się okaże niebezpieczna...“ I natychmiast zdał sobie sprawę że nienawidzi Aissy