Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/203

Ta strona została uwierzytelniona.

nienawiścią bez granic, że dusi go wprost ta nienawiść. Rzekł do żony:
— Poczekaj chwilę.
Joanna przełknęła posłusznie słowa, które chciały jej się wydrzeć. Mruknął: „Zostań tu“ i znikł za drzewem.
Woda w żelaznym kociołku wrzała wściekle na ogniu, buchając wielkiemi kłębami białej pary, która mieszała się z cienką czarną nicią dymu. Stara Malajka przykucnięta za ogniskiem ukazała się Willemsowi jakby przez mgłę, obojętna, dziwaczna.
Willems podszedł do niej blisko i zapytał:
— Gdzie ona jest?
Kobieta nawet nie podniosła głowy, ale odpowiedziała natychmiast, jakby czekała oddawna na to pytanie:
— Kiedy spałeś pod drzewem, zanim przybyło obce czółno, wyszła z domu. Widziałam jak spojrzała na ciebie i poszła dalej z wielką jasnością w oczach. Z wielką jasnością. I skierowała się tam gdzie był sad naszego pana, Lakamby. Kiedy nas było tu wielu. Wielu, wielu. Mężowie z orężem u boku. Wielu mężów... I rozmowy... I pieśni...
Bredziła cichym głosem jeszcze długo po odejściu Willemsa.
Wrócił do żony. Podszedł blisko i przekonał się że niema jej nic do powiedzenia. Skupił się w sobie, rozmyślając jak ma postąpić aby uniknąć spotkania z Aissą. Ona zostanie może cały ranek w tym gaju. Dlaczego ci psiakrew wioślarze odeszli? Przejmował go fizyczny wstręt na myśl o zobaczeniu Aissy. A gdzieś na samym dnie serca czaił się lęk przed nią. Dlaczego? Cóż ona mogłaby mu zrobić? Nic na świecie teraz go nie zatrzyma. Czuł się silny, zuchwały, bezlitosny i wyższy nad