Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/205

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja wiem! wiem! Bądź wspaniałomyślny! Pomyśl jak rozpaczałam po twoim wyjeździe — ach! o małom sobie nie odgryzła języka!... Nigdy nikomu już wierzyć nie będę... Popatrz na chłopca... Ulituj się... Nie miałabym chwili spokoju, gdybym ciebie nie odnalazła... Powiedz mi... jedno słowo... jedno jedyne słowo...
— Czegoż ty chcesz u diabła — wykrzyknął Willems, spoglądając w stronę rzeki. — Gdzież ta cholerna łódź? Dlaczego pozwoliłaś im odjechać? Ty idjotko!
— Ach Piotrze! Wiem że już przebaczyłeś w głębi serca — jesteś taki szlachetny — ale chcę to usłyszeć z twoich ust... Powiedz, przebaczasz mi?
— Tak, tak! — rzekł Willems niecierpliwie — przebaczam ci. Nie bądź głupia.
— Nie odchodź. Nie zostawiaj mnie tu samej. Co nam grozi? Tak się boję... Czy jesteś tu sam? Napewno? Chodźmy stąd!
— Masz rację — rzekł Willems, patrząc wciąż z niepokojem w stronę rzeki.
Łkała pocichu, opierając się o jego ramię.
— Puść mię — powiedział.
Ujrzał nad stromym brzegiem głowy trzech ludzi, sunące gładko. Gdy brzeg się obniżył, ukazało się duże czółno i zawinęło zwolna do przystani.
— Przyjechali — rzekł żywo. — Muszę wziąć rewolwer.
Uczynił kilka śpiesznych kroków w stronę domu, ale — jakby coś spostrzegłszy — zawrócił w miejscu i podszedł znów do Joanny. Wpatrzyła się w niego, zatrwożona nagłą zmianą na jego twarzy, z której wyglądał wielki niepokój. Zaczął mówić, zacinając się zlekka:
— Weź dziecko. Zejdź do łodzi i powiedz żeby na-