Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/206

Ta strona została uwierzytelniona.

tychmiast ukryli ją za krzakami. Słyszysz? Prędko! Przyjdę tam zaraz do ciebie. Śpiesz się!
— Piotrze! Co to znaczy? Ja ciebie nie opuszczę. Tu grozi nam jakieś niebezpieczeństwo!
— Zrobisz co ci każę? — rzekł Willems gniewnym szeptem.
— Nie! nie! nie! Nie opuszczę ciebie. Nie chcę ciebie znów stracić. Powiedz, co nam grozi?
Z za domu doszedł daleki śpiew. Willems potrząsnął Joanną.
— Rób co ci każę! Leć natychmiast!
Złapała Willemsa za ramię i uczepiła się go rozpaczliwie. Spojrzał w niebo, jakby je brał na świadka beznadziejnej głupoty tej kobiety. Śpiew rozlegał się coraz głośniej, potem nagle ustał i pojawiła się Aissa, idąca wolno z rękami pełnemi kwiatów.
Wyszła zza węgła domu, wchodząc w słońce, które ogarnęło ją potokiem blasku wspaniałym, czułym, pieszczotliwym, jakby pociągnięte szczęściem jaśniejącem na jej twarzy. Przystroiła się świątecznie w ten uroczysty dzień, pamiętny dzień jego powrotu do niej, do miłości, która będzie trwać wiecznie. Ranne promienie załamywały się w podłużnej klamrze haftowanego pasa obejmującego jedwabny sarong. Olśniewająco biała tkanina kurtki przecięta była srebrnożółtą szarfą, a w czarnych włosach zwiniętych wysoko na małej głowie jaśniały kule złotych szpilek wśród czerwonego pąkowia i białych gwiaździstych kwiatów, któremi się uwieńczyła by oczarować jego oczy; te oczy, co odtąd nie miały nic widzieć na świecie prócz jej rozpromienionej twarzy. Szła zwolna, chyląc głowę nad snopem niepokalanie białych champakas i jaśminu, które przy-