ciskała w rozmarzeniu do piersi, upojona słodką wonią i słodszą jeszcze nadzieją.
Zdawało się że nic nie spostrzega; przystanęła chwilę u stóp kładki prowadzącej do domu, zostawiła tam drewniane sandały o wysokich korkach i wbiegła lekko na deski — prosta, wdzięczna, gibka, bezgłośna, jakby ją niosły ku drzwiom niewidzialne skrzydła. Willems wepchnął szorstko żonę za drzewo; postanowił pobiec do domu, chwycić rewolwer i... Różne myśli, wątpliwości, plany kipiały w jego mózgu. Mignęła mu błyskawiczna wizja czynów dokonywanych z warjackim pośpiechem: oto zadaje ogłuszający cios, związuje tę ukwieconą kobietę w ciemnym domu aby ocalić swoją powagę, swoją wyższość — coś niezmiernie doniosłego... Nie uczynił i dwóch kroków, gdy Joanna skoczyła za nim, złapała go za obszarpaną kurtkę, wydzierając z niej duży strzęp i oburącz wczepiła się w kołnierz; tak to zaskoczyło Willemsa, że o mało co nie padł nawznak, zdołał jednak utrzymać się na nogach. Stojąc za nim, szeptała bez tchu do jego ucha:
— Ta kobieta! Kto jest ta kobieta? Ach! to o tem mówili wioślarze. Słyszałam ich... słyszałam... słyszałam... w nocy. Mówili o jakiejś kobiecie. Nie miałam odwagi zrozumieć. Nie chciałam pytać... słyszysz?... nie chciałam wierzyć! Jakże mogłam wierzyć? Więc to prawda. Nie! Powiedz że to nieprawda!... Kto jest ta kobieta?
Chwiał się na nogach, prąc naprzód. Szarpała go, póki guzik nie puścił; Willems nawpół wysunął się z kurtki, odwrócił się i zastygł w dziwnym bezruchu. Miał wrażenie że serce bije mu w gardle. Dusił się — chciał mówić — nie mógł znaleźć słów. Pomyślał z wściekłością: „Zabiję obie“.
Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/207
Ta strona została uwierzytelniona.