Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/208

Ta strona została skorygowana.

Przez chwilę zupełny spokój panował na dziedzińcu wśród wielkiej jasności dnia. Tylko hen u przystani drzewo waringanu, rozgorzałe gronami czerwonych jagód, zdawało się drgać od rojących się malutkich ptaszków, które napełniały gorączkowym trzepotem gąszcz przeciążonych gałęzi. Nagle różnobarwne stado wzniosło się cichym wirem i rozproszyło, tnąc sztywnemi, śpiczastemi skrzydełkami mgłę złocistą od słońca. Mahmat i jeden z jego braci ukazali się od strony rzeki, każdy z lancą w ręku; przyszli po swych pasażerów.
Aissa wyszła na próg z pustemi rękoma i spostrzegła dwóch zbrojnych ludzi. Wydała cichy okrzyk zdumienia, znikła z powrotem i w mgnieniu oka ukazała się znów, trzymając rewolwer Willemsa. Dla niej pojawienie się jakiejkolwiek ludzkiej istoty mogło oznaczać jedynie coś złowrogiego. Nazewnątrz byli tylko wrogowie. Ona i człowiek którego kochała byli sami, okrążeni przez groźne niebezpieczeństwa, ale nic jej to nie obchodziło; gdyby przyszła śmierć, wszystko jedno z czyjej ręki, zginęliby oboje razem.
Śmiałe jej oczy objęły dziedziniec jednem spojrzeniem. Zauważyła że dwaj obcy ludzie przystanęli i oparli się o gładkie drzewca lanc. Zaraz potem spostrzegła Willemsa, który był zwrócony do niej plecami i widać mocował się z kimś pod drzewem. Nie przyjrzawszy się dokładniej, zbiegła bez wahania po kładce, wołając: „Idę!“
Usłyszał jej krzyk i niespodzianym rzutem pchnął żonę ku ławce. Padła na nią; wyszarpnął się z kurtki do reszty, a Joanna zakryła twarz tym brudnym łachmanem. Przysunął się do niej i spytał:
— Po raz ostatni, czy weźmiesz dziecko i pójdziesz?