Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/209

Ta strona została uwierzytelniona.

Jęknęła z za brudnych szczątków kurtki. Mruczała coś. Schylił się, nasłuchując. Mówiła:
— Nie odejdę! Każ pójść precz tej kobiecie. Nie mogę na nią patrzeć!
— Idjotka!
Zdawało się że plunął na nią tem słowem, potem odwrócił się by stawić czoło Aissie. Zbliżała się powoli z bezgranicznem zdumieniem na twarzy. Przystanęła i patrzyła w Willemsa, który stał obnażony po pas, z odkrytą głową, ponury.
Opodal Mahmat i jego brat wymieniali szybko słowa spokojnym szeptem... Oto dzielna córka tego świętego męża, który umarł. Biały jest mężczyzną bardzo wysokim. Trzeba będzie zabrać z powrotem trzy kobiety, dziecko, i jeszcze tego białego który ma pieniądze... Brat Mahmata wrócił do łodzi; Mahmat przyglądał się dalej. Stał jak wartownik; ostrze lancy w kształcie liścia połyskiwało nad jego głową.
Willems nagle przemówił.
— Daj mi to — rzekł, wyciągając rękę po rewolwer.
Aissa cofnęła się. Wargi jej drżały. Rzekła bardzo cicho:
— To są twoi?
Uczynił ruch potakujący. Potrząsnęła głową w zamyśleniu i kilka delikatnych płatków kwiecia zamierającego we włosach opadło do jej stóp jak wielkie krople szkarłatu i bieli.
— Wiedziałeś? — szepnęła.
— Nie — rzekł Willems. — Przysłali po mnie.
— Każ im odjechać. Oni są przeklęci. Co może być wspólnego między nimi a tobą — tobą, który nosisz moje życie w swem sercu!