Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/218

Ta strona została skorygowana.

biegnie do niej szybko. Rzucił się jak nasz pan, tygrys, kiedy wybiega z dżungli na włócznie nastawione przez ludzi. Nie wzięła go wcale na cel. Pistolet chodził o tak — w obie strony, a w jej oczach ujrzałem nagle okropny lęk. Strzał był tylko jeden. Krzyknęła; biały człowiek stał bardzo prosto, mrugając oczami, tyle czasu ile trzeba aby policzyć zwolna raz, dwa, trzy; potem zakaszlał i zwalił się na twarz. Córka Omara krzyczała jednym tchem, aż wreszcie upadła. Wówczas odszedłem i zostawiłem za sobą milczenie. To wszystko nic mnie nie obchodziło, a w mojej łodzi była ta kobieta, która mi obiecała pieniądze. Odbiliśmy natychmiast, nie zważając na jej wrzaski. Jesteśmy biedni ludzie i dostaliśmy marne wynagrodzenie za naszą pracę! — Tak opowiada Mahmat — zawsze temi samemi słowami. Niech go pan zapyta. To ten człowiek, od którego pan wynajął łodzie na wyprawę w górę rzeki.
— Najchciwszy złodziej jakiego spotkałem — wykrzyknął niewyraźnie podróżnik.
— Hm! To porządny człowiek. Jego dwaj bracia zginęli przebici włóczniami — dobrze im tak. Rabowali groby Dajaków, Tam są złote ozdoby, uważa pan. Dobrze im tak. Ale Mahmat zachowywał się przyzwoicie i dorobił się. Tak! Każdy się dorobił prócz mnie. A wszystko przez tego łotra, który tu sprowadził Arabów.
De mortuis nil ni... num — mruknął gość Almayera.
— Mógłby pan mówić po angielsku zamiast szwargotać tym swoim językiem, którego nikt nie rozumie — powiedział nadąsany Almayer.
— Niech pan się nie gniewa — odrzekł tamten wśród czkawki. — To są słowa łacińskie, bardzo mądre