słowa. I znaczą: nie marnuj słów na wymyślanie umarłym. Nic w tem obraźliwego. Lubię pana. Pan ma nieporozumienia z Opatrznością — ja także. Miałem być profesorem a tymczasem — niech pan na mnie spojrzy.
Pokiwał głową. Siedział, trzymając szklankę. Almayer chodził tam i z powrotem; nagle zatrzymał się.
— Tak, wszyscy oni dorobili się prócz mnie. I dlaczego? Jestem więcej wart od każdego z nich. Lakamba nazywa siebie sułtanem; kiedy idę do niego w interesie, wysyła tego swojego jednookiego djabła, Babalacziego, który mi mówi że władca śpi i będzie jeszcze spał długo. A Babalaczi! Jest szachbandarem państwa — ni mniej ni więcej. Chryste Panie! Szachbandarem! Ta świnia! Włóczęga, któremu nie pozwoliłem wejść na te schody, kiedy pierwszy raz przyszedł... Teraz niech pan posłucha o Abdulli. Mieszka w Sambirze, bo — jak mówi — woli być daleko od białych. Ale ma setki tysięcy. Ma dom w Penangu. Statki. Czego on nie miał, kiedy mi ukradł mój handel! Zapędził tu wszystkich w kozi róg; z jego powodu ojciec zaczął poszukiwać złota, a potem wyjechał do Europy — gdzie przepadł. Niechże pan pomyśli: taki człowiek jak kapitan Lingard znika niby zwyczajny kulis. Moi znajomi pisali do Londynu, pytając o niego. Nikt nigdy o nim nie słyszał! Niech pan sobie wyobrazi! Nikt nie słyszał o kapitanie Lingardzie!
Uczony zbieracz storczyków podniósł głowę.
— To był sen — sentymen — talny stary korsarz — wybełkotał. — Lubię go. Ja sam jestem sent — talny.
Mrugnął do Almayera, który się roześmiał.
— Aha! Mówiłem panu o nagrobku. Tak! Sto dwadzieścia dolarów wyrzuconych za okno. Gdybym je teraz miał! Zachciało się ojcu gwałtem tego nagrobka. A napis! Ha, ha, ha! „Piotr Willems, Wybawiony przez
Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/219
Ta strona została uwierzytelniona.