ciało swego byłego więźnia, wznosiło się czarnym, zaokrąglonym masywem na tle srebrnej bladości nieba. Almayer patrzył długo na czysty profil szczytu, jakby usiłował dostrzec poprzez mrok i odległość zarys tego kosztownego nagrobka. Kiedy odwrócił się wreszcie, zobaczył że jego gość śpi z głową wspartą o ramiona leżące na stole.
— Słuchaj no pan! — krzyknął, uderzając dłonią w stół.
Przyrodnik obudził się i siedział bezwładnie, wytrzeszczając oczy jak sowa.
— Słuchaj pan! — ciągnął Almayer bardzo głośno, waląc o stół — ja chcę wiedzieć! Pan mówi że pan czytał wszystkie książki, więc niech mi pan powie... dlaczego takie okropne rzeczy wogóle są dozwolone. Naprzykład — ja. Nie zrobiłem nikomu krzywdy, prowadziłem życie uczciwe... a tu taki łotr, który urodził się w Rotterdamie czy gdzieś tam na drugim końcu świata, przyjeżdża tu, okrada swojego szefa, ucieka od żony, doprowadza do ruiny i mnie, i moje dziecko — mówię panu że mnie zrujnował — i wreszcie ginie zabity przez jakąś nieszczęsną dzikuskę, która właściwie nic o nim nie wie. Jaki jest sens wtem wszystkiem? Gdzież ta Opatrzność? Co komu z tego przyszło? Świat to oszustwo! Oszustwo! Dlaczego ja mam cierpieć? Co ja zrobiłem żeby tak się ze mną obchodzić?
Wyrzucił z siebie żałośnie ten szereg pytań i nagle zamilkł. Niedoszły profesor z nadludzkim wysiłkiem starał się powiedzieć wyraźnie:
— Kochany panie, czy pan nie widzi że sam fakt pańskiego istnienia jest gorszący... Ja... ja pana lubię... lubię...
Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/222
Ta strona została uwierzytelniona.