Padł znowu głową na stół i zakończył swoje uwagi niespodzianem, przeciągłem chrapnięciem.
Almayer wzruszył ramionami i podszedł znów do balustrady. Rzadko pił swój dżyn przeznaczony na sprzedaż, i wówczas śmiesznie mała ilość alkoholu doprowadzała go do buntowniczej postawy względem porządku świata. I teraz znów, wychylony za poręcz, krzyczał zuchwale w noc, zwracając się ku tej dalekiej, niewidzialnej płycie importowanego granitu, gdzie Lingard uznał za stosowne uwiecznić boskie miłosierdzie i wyzwolenie Willemsa.
— Ojciec mylił się — mylił! — wrzeszczał. — Ja chcę żebyś cierpiał za swoje winy! Musisz cierpieć za swoje winy! Gdzie ty jesteś, Willems? Hop, hop! Tam gdzie niema dla ciebie zmiłowania — w tem cała moja nadzieja!
— Nadzieja — powtórzyły szeptem zaskoczone lasy, rzeka i wzgórza; Almayer, który stał, czekając uważnie z pijackim uśmiechem na ustach, nic więcej nie usłyszał.