Strona:PL Jules Barbey d’Aurévilly - Kawaler Des Touches.pdf/174

Ta strona została przepisana.

dało jakby na niedokończone T i przypominało wielce szubienicę. Ponure było to wszystko razem niezawodnie, ale bynajmniej nie groźnie. Weszliśmy w jednę ulicę, potem w drugą. Ciągle ta sama cisza i ta sama pustka. Księżyc przyćmiony coraz bardziej, przezierał się jeszcze trochę w szybach okien, z po za których nie migała nawet gasnąca lampka nocna. Idąc, przyciszaliśmy stukanie naszych kroków.
Była to dla nas chwila tak uroczysta, Mości Panie de Fierdrap, iż w pamięci zachowałam najlżejsze nawet wrażenia onego nocnego wejścia do Coutances i pochodu przez ulice! Posuwaliśmy się naprzód, jak gdyby po samotrzaskowej podłodze, na której trzeba się ciągle mieć na baczności, żeby się nie otwarła nagle i nie pożarła człowieka. Pamiętam doskonale jakąś staruszkę w nocnym czepcu, z czołem przewiązanem nałęczką: była to jedyna żywa istota w tem mieście, w którem wszystko zresztą leżało pogrzebane w domach, jak w grobach. Stała w oknie na górnem piętrze oświetlona księżycem i wylewała coś z miednicy, ale tak ostrożnie, i tak tajemniczo, i tak powoluteńku, że krople wylewanego płynu czasby miały były ściąć się w kryształowe sople, nimby na ziemię spadły, gdyby tak nieco zimniej było. W miarę, jak się lały, wtórowała im starowina, ostrzegając wołaniem: Baczność, bo woda! Baczność, bo woda! Czyniła to trzęsącym się głosikiem, którym zawodziła śpiewnie i łagodnie, aby nie obudzić nikogo.