Lecz okrążywszy narożną basztę, Franciszek zaczął różne napotykać przeszkody. Olbrzymie odłamy skał tamowały mu drogę i zmuszały oddalać się od muru, a nic nie przychodziło mu w pomoc, żadne światełko nie rozjaśniało ciemnej nocy; nawet mury zamczyska znikły mu z przed oczu!
Franciszek jednak posuwał się naprzód, to wdrapywał się na odłamy skał, zagradzające mu przejście, to znów pełzał po ziemi, krwawiąc sobie ręce o ciernie i krzaki. Ponad jego głową unosiły się puszczyki, wydając żałosne jęki.
Ach! dlaczegóż dzwon starej kaplicy nie dzwonił dziś tak jak wtedy, gdy Niko Deck z doktorem byli tutaj? Dlaczego tajemnicze światło nie zabłysnęło z wieży? Dźwięk i światło byłyby dla niego wskazówką, która mogłaby go kierować, jak marynarza kieruje światło latarni morskiej.
Lecz głęboka ciemność otaczała go dokoła.
Trwało to może z godzinę. Wnosząc z pochyłości gruntu, Franciszek mniemał, że zabłądził. Może już ominął wejście do galeryi podziemnej, nie dostrzegłszy wśród ciemności mostu zwodzonego?
Zatrzymał się gniewny na samego siebie. W którą stronę powinien się zwrócić?... Ogarniała go rozpacz na myśl, że musi czekać dnia!... Ale wtedy mógłby go kto zobaczyć z okien zamku. Rudolf de Gortz miałby się wtedy na baczności.
Strona:PL Jules Verne - Zamek w Karpatach.djvu/164
Ta strona została skorygowana.
— 162 —