Franciszek zaczął schodzić, rachując stopnie, idące w kierunku ukośnym od korytarza. Schodów było siedemdziesiąt siedem, następnie zaś ciągnął się wązki, pochyły korytarz, wijący się kręto w podziemiu.
Franciszek szedł jeszcze z pół godziny, aż wreszcie zmęczony zatrzymał się, wspierając się o ścianę. Nagle o jakie dwieście lub trzysta kroków przed sobą ujrzał świecący punkcik.
Skąd pochodziło to światło? Czy było to jakie naturalne zjawisko, lub gaz wodorodny błędnego ognika, który zabłysnął w głębokościach podziemia?... A może był to blask latarni, którą posługiwał się jaki mieszkaniec zamczyska?
— Może to Stilla? — myślał Franciszek.
W tej chwili przypomniał sobie, że już jedno światełko wskazało mu niejako drogę do zamku, gdy zabłądził pomiędzy skałami na płaskowzgórzu Orgal. Jeżeli to Stilla postawiła owo światło w oknie wieży, to może i teraz pragnęła mu dopomódz, aby mógł się kierować wśród tego podziemnego labiryntu?
Franciszek głęboko wzruszony zaczął się przypatrywać z uwagą.
Jakieś rozproszone światło, a nie świecący punkcik, napełniało rodzaj podziemnej pieczary, znajdującej się w końcu korytarza.
Franciszek zaczął więc pełzać na rękach i na nogach, gdyż był tak osłabiony, że iść już nie
Strona:PL Jules Verne - Zamek w Karpatach.djvu/172
Ta strona została skorygowana.
— 170 —