— Nie — powtarzał sobie z uporem, — nie będę czekał dnia... do wieży!... muszę dojść do wieży jeszcze dzisiejszej nocy!...
Gdy się tak pasował ze znużeniem, nagle lampa zawieszona pod sklepieniem zgasła i pieczarę zaległa ciemność głęboka.
Franciszek chciał się dźwignąć z łoża, ale osunął się bezsilny na posłanie i stracił świadomość rzeczywistości. Myśl jego zatrzymała się nagle, jak wskazówki zegara, w którym pękła sprężyna. Był to sen dziwny, a raczej przykre odrętwienie, zupełna, letargiczna niemoc całej jego istoty; gęsta pomroka pokryła mu umysł, jak gdyby grubą zasłoną...
Jak długo trwał sen, Franciszek obudziwszy się nie umiał zdać sobie z tego sprawy. Zegarek, nienakręcony w porę, stanął. Sztuczne światło paliło się znów w lampce pod sklepieniem.
Franciszek porwał się z łóżka i pobiegł do drzwi, przez które wszedł do pieczary. Drzwi były otwarte; potem zwrócił się do drugiego wejścia, lecz to było ciągle zamknięte.
Zaczął się zastanawiać i przypominać sobie rozmaite szczegóły, lecz to i dziś nie przychodziło mu z łatwością.
Jeżeli ciało jego odpoczęło po znużeniu, umysł był dziwnie ciężki i zamglony.
— Jak ja długo spałem? — pytał się Franciszek w duchu. — Czy teraz noc, czy dzień?
Strona:PL Jules Verne - Zamek w Karpatach.djvu/175
Ta strona została skorygowana.
— 173 —