Może teraz spotka nieszczęśliwą Stillę, błądzącą w podziemnych galeryach?... Na tę myśl serce biło mu żywo w piersiach.
Postąpiwszy kilka kroków, potknął się o jakiś schodek. Zaczął więc iść pod górę, licząc stopnie. Było ich sześćdziesiąt, a nie siedemdziesiąt siedem, jak tych, po których zeszedł do podziemia, gdzie go uwięziono. Powinien więc jeszcze iść z jakie ośm stóp w górę, aby się wydostać na powierzchnię ziemi.
Szedł więc dalej ciemnym korytarzem, dotykając rękoma ściany. Szedł tak może z pół godziny, nie napotkawszy ani drzwi, ani kraty. Ale liczne zagięcia i załamywania korytarza nie dozwalały mu rozpoznać kierunku, w jakim się mógł znajdować względnie do płaszczyzny Orgall.
Po kilkunastu minutach odpoczynku, Franciszek znowu szedł dalej i właśnie w chwili, gdy mu się zdawało, że korytarz przedłuża się do nieskończoności, natrafił na jakąś przeszkodę.
Przed nim wznosiła się ściana, lecz pomimo szukania na wszystkie strony, Franciszek nie napotkał w niej otworu.
Nie było więc żadnego wyjścia!
Krzyk rozpaczy wyrwał się z piersi Franciszka. Nadzieja jego w proch się rozsypała... nogi odmówiły posłuszeństwa. Bezwładny prawie, osunął się na ziemię...
Strona:PL Jules Verne - Zamek w Karpatach.djvu/186
Ta strona została skorygowana.
— 185 —