nic kupić. Kiedy jednak ujął już swój kij pastuszy, uwagę jego zwrócił rodzaj rożku, czy rurki, zawieszonej na taśmie na szyi handlarza.
— A do czego służy ta rurka? — zapytał.
— To nie rurka.
— Czyżby to była broń jaka? Może pistolet?
— Nie, — odparł żyd, — to luneta.
Była to w istocie luneta dosyć pospolita, przybliżająca i powiększająca pięć lub sześć razy przedmioty.
Frik odwiązał instrument, przypatrywał mu się, obracał go w ręku i rozsuwał walce.
— Luneta? — zapytał po chwili, kręcąc głową.
— I do tego bardzo doskonała, daleko można widzieć przez nią.
— O! i bez tego mam wyborny wzrok! Gdy czas jest pogodny, widzę najwyższe skały na szczycie Retyazat i najdalsze drzewa w wąwozie górskim.
— I nie mrużysz oczu?
— Bynajmniej. Alboż to rosa nie myje mi oczu, kiedy sypiam prawie zawsze pod gołem niebem! To najlepsza rzecz na oczy.
— Co? rosa? — powtórzył handlarz. — Ależ możnaby zaniewidzieć raczej...
— Może szkodzi ona innym ludziom, ale nie pasterzom.
— Niech i tak będzie, Ale jeśli wy macie dobre oczy, ja mam jeszcze lepsze, kiedy spojrzę przez tę lunetę.
Strona:PL Jules Verne - Zamek w Karpatach.djvu/19
Ta strona została uwierzytelniona.
— 17 —