lecz Frik zawołał nagle głosem, w którym przestrach mieszał się z podziwieniem:
— A to co za mgła wydobywa się z tej wieży! Czy to mgła?... Nie, to jest dym chyba... Ależ to niepodobieństwo!... Od setek lat z kominów zamkowych dym się nie wydobywa!...
— A jednak musi to być dym, skoro go widzicie, pasterzu.
— Ależ nie, nie, to szkło się może zaćmiło.
— Można je przeczyścić.
Frik otarł szkła rękawem i znowu przyłożył je do oka.
Z wieży zamkowej w istocie dym się wydobywał, zbijając się prostym słupem w powietrze.
Frik stał nieruchomy i milczał. Cała jego uwaga zwrócona była na zamek, którego mury zmrok wieczorny zaczął osłaniać.
Nagle odjął lunetę od oczu i sięgając ręką do woreczka ukrytego pod kaftanem, zapytał:
— Wiele chcesz za tę rurkę?
— Półtora reńskiego, — odpowiedział handlarz.
I byłby może oddał ją za reńskiego, gdyby Frik był się potargował. Ale pasterz, zostający pod wpływem zdumienia, nie myślał się targować i wyjął z woreczka pieniądze.
— Czy to dla siebie kupujecie tę lunetę? — zapytał handlarz.
— Nie... dla mojego pana, sędziego Koltz.
— A zatem on wam wróci pieniądze?
Strona:PL Jules Verne - Zamek w Karpatach.djvu/23
Ta strona została uwierzytelniona.
— 21 —