— Nie ogień to wprawdzie, ale dym — poprawił się pasterz — ale to wszystko jedno.
Zdumiony sędzia wszedł na taras domu, a za nim pasterz i domownicy.
Lecz zanim spojrzał w stronę zamczyska, spostrzegł lunetę w ręku u Frika.
— Co to jest? — zapytał z podziwieniem.
— To maszyna, którą kupiłem dla was, gospodarzu. Dałem za nią dwa złote, ale ona warta cztery.
— Od kogo kupiłeś?
— Od wędrownego kramarza.
— I do czegoż ona służy?
— Przybliż pan to do oka i spojrzyj w stronę zamczyska, a sam przekonasz się, do czego służy ta maszyna.
Sędzia zwrócił lunetę w stronę zamku i patrzył przez nią długo.
Tak, w istocie z wieży zamkowej dym się wydobywał.
— Co to być może? — szepnął Koltz z trwogą.
— A co, czy nie mówiłem? — odezwał się Frik z tryumfującą miną.
— Co się to stało? — dodał strażnik leśny Niko Deck, który był obecny całej tej rozmowie.
— Czyżby piorun uderzył w wieżę zamkową? mówił dalej sędzia. — Ale zdaje mi się, że w tych dniach nawet nie grzmiało.
— O! nie, od ośmiu dni nie było ani deszczu; ani burzy, — odpowiedział pasterz.
Strona:PL Jules Verne - Zamek w Karpatach.djvu/32
Ta strona została skorygowana.
— 30 —