— Co takiego? — zapytał wójt Koltz.
— Pójść do zamczyska, mój panie!
Obecni spojrzeli po sobie, potem spuścili oczy lecz nikt nie nie odrzekł ani słówka.
Po długiej chwili milczenia Jonasz odezwał się pierwszy:
— Pasterz twój, panie wójcie — rzekł głosem pewnym i śmiałym — wskazał jedyną możliwą drogę wyjścia z tak trudnego położenia.
— Udać się do zamku?
— Tak, moi przyjaciele — potwierdził karczmarz. — Jeżeli dym unosi się z komina wieży zamkowej, oczywiście palić się musi ogień, a jeżeli jest ogień, jakaś ręka musiała go rozniecić.
— Ręka... gdyby tylko nie pazur — odpowiedział stary wieśniak, potrząsając głową.
— Ręka, czy pazur — to już wszystko jedno — rzekł znowu karczmarz. — Trzeba się przedewszystkiem dowiedzieć, co to znaczy? Od czasu gdy baron Rudolf de Gortz opuścił zamek, dym ukazał się po raz pierwszy z kominów jego.
— Być może, iż już przedtem dym się wydobywał, tylko nikt na to nie zwrócił uwagi — odezwał się wójt Koltz.
— Na to się nigdy nie zgodzę — zawołał z żywością nauczyciel.
— A ja przeciwnie uważam to za rzecz zupelnie możliwą — dodał sędzia Koltz — a to dlatego, że nie mieliśmy przedtem lunety, któraby nam pozwoliła widzieć dokładnie, co się dzieje w zamku.
Strona:PL Jules Verne - Zamek w Karpatach.djvu/48
Ta strona została skorygowana.
— 46 —