Uwaga była słuszna. Zdarzenie mogło mieć miejsce, chociaż tego nie dostrzegł nawet Frik, mający doskonałe oczy. Nie ulegało jednak wątpliwości, że jakieś istoty żyjące zajmowały teraz zamek wśród gór. A sąsiedztwo takie groziło wielkiem niebezpieczeństwem.
— Istoty ludzkie? — z tajemniczą miną rzeki nauczyciel Hermod. — Nie jestem tego zdania, moi przyjaciele. Dlaczegożby istotom ludzkim miało przyjść do głowy schronić się do zaklętego zamczyska? W jakim celu uczyniłyby to? W jaki sposób by się tam dostały?
— A któż to ma być, owi przybysze? — zawołał wójt Koltz.
— Jakieś nadprzyrodzone istoty — odpowiedział doniosłym głosem Hermod. — Są to zapewne duchy, widma, upiory, kto wie nawet, czy nie owe najniebezpieczniejsze potwory, będące w połowie wężami, a w połowie kobietami?...
Podczas gdy Hermod wyliczał straszydła, obecni patrzyli z trwogą, jedni na drzwi, drudzy na okna, a trzeci w komin, jak gdyby się spodziewali, że ukażą im się widma, wywołane przez nauczyciela szkółki.
— Jednakże, moi dobrzy przyjaciele — odważył się przemówić Jonasz — jeżeli te istoty są duchami, nie mogę pojąć, dlaczego rozniecają ogień, kiedy nie potrzebują nic gotować?
Strona:PL Jules Verne - Zamek w Karpatach.djvu/49
Ta strona została skorygowana.
— 47 —