Tylko najgorsza rzecz, że iść trzeba było wolno, a to przeszkoda nie lada, gdyż wędrowcy nasi pragnęli najdalej po południu dostać się do zamku. Mieli zamiar zwiedzić stare ruiny w dzień, aby przed zapadnięciem nocy wrócić do wioski Werst.
Leśniczy ujął siekierę w rękę i zaczął torować sobie drogę wśród gęstwiny, najeżonej kolcami. Co chwila potykał się na nierównym gruncie, gdzie wystawały korzenie drzew i wiły się gałęzie. Niekiedy nogi mu lgnęły w wilgotnej, grubej warstwie, utworzonej z zeschłych liści, których wiatr stąd nie zmiatał. Na wszystkie strony rozpryskiwały się tysiące przeróżnych strąków, ku wielkiej trwodze doktora, który drżał za najlżejszym szelestem, oglądając się na prawo i na lewo, a gdy raz cierń zaczepił o jego ubranie, zdawało mu się, że chwytają go jakieś pazury. Ale teraz już i powracać sam nie miałby odwagi i postępował tuż za swoim towarzyszem.
Niekiedy wśród lasu spotkali małe polanki, gdzie promienie słońca olśniewały ich nagle. Spłoszone bociany zrywały się z gniazd i odlatywały szybko. Lecz przejście tych polanek bywało jeszcze trudniejsze od przedzierania się przez gąszcze. Tu bowiem leżały stosy gałęzi, które wicher oberwał z drzew, powalone kłody olbrzymich pni, spróchniałych i rozsypujących się ze starości, które nigdy nie będą obrobione na deski i spławione z nurtem rzeki Syl. Wszyst-
Strona:PL Jules Verne - Zamek w Karpatach.djvu/67
Ta strona została skorygowana.
— 65 —