Jeszcze chwilę... nogi mam zupełnie zesztywniałe... nie mogę się ruszać!...
Lecz błagania jego nie wzruszyły leśniczego i biedny doktór dobrze musiał przyśpieszyć kroku, aby podążyć za Nikiem, który nawet nie odwrócił głowy.
Była godzina czwarta po południu. Promienie słońca, muskając wierzchołki góry Plesa, za którą miały się skryć wkrótce, oświecały las sosnowy. Niko miał słuszność, że należało się spieszyć, gdyż zmrok zapadał szybko wśród lasu.
Ciekawy i dziwny zarazem widok przedstawiają lasy, rosnące na stokach gór, mianowicie na pewnej ich wyniosłości. Drzewa nie są tu jeszcze karłowate i drobne, jak wyżej wśród skał, lecz rosną proste, wyniosłe, dosięgając pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu stóp wysokości. Pnie ich są gładkie, pozbawione sęków, a gałęzie tworzą zielone sklepienie. Traw i krzewów rośnie pod niemi niewiele, tylko po ziemi pełzają jak węże, wystające i poplątane ich korzenie. Grunt pokrywa nizki, żółtawy mech, zasypany uschłemi gałązkami i szyszkami, które trzeszczą pod nogami przechodniów. Miejscami ziemia jest twarda, a ostre odłamki skał, przecinają najgrubsze obuwie. Może ze ćwierć mili postępowali tą przykrą drogą. Aby się przedrzeć przez te odłamy skał, potrzeba było zręczności i siły, której już nie posiadał doktór Patak.
Strona:PL Jules Verne - Zamek w Karpatach.djvu/74
Ta strona została skorygowana.
— 72 —