Sędzia Koltz starał się ją uspokoić, ale w duchu sam drżał o siostrzeńca. Wreszcie noc zapadła i Koltz, zostawiając na stanowisku Frika, powrócił z córką do domu.
Przerażona i smutna Miriota nie mogła całą noc zmrużyć oczu.
Nazajutrz o wschodzie słońca wszyscy mieszkańcy wioski byli już na nogach. Jedni kierowali się w stronę wąwozu, inni przechadzali się po drodze, a wszyscy rozmawiali o wypadkach tak żywo ich obchodzacych. Mówiono, że pasterz Frik nie zapuścił się dziś w głąb lasów Plesa, lecz szedł brzegiem, a nie czynił tego bez ważnego powodu.
Trzeba więc było czekać na jego powrót i znowu sędzia Koltz, Miriota i Jonasz wyszli na koniec wsi na spotkanie.
Po półgodzinnem oczekiwaniu Frik ukazał się na drodze, ale szedł bardzo wolno, z czego nie można było wróżyć, że dobre wieści przynosi.
— I cóż dowiedziałeś się, Friku? — zapytał niecierpliwie sędzia Koltz.
— Nic — odpowiedział pasterz.
— Nic — szepnęła Miriota, której serce silniej zabiło z trwogi.
— O wschodzie słońca spotkałem dwóch ludzi w odległości pół mili od wioski, — mówił dalej pasterz. — Najpierw myślałem, że to Niko z doktorem. Nie! byli to jacyś nieznajomi!
— I któż to był taki? — podchwycił Jonasz.
Strona:PL Jules Verne - Zamek w Karpatach.djvu/95
Ta strona została skorygowana.
— 93 —