Nie brakło także i słodyczy, dzięki licznym rojom pszczół, wyrabiających miód w obfitości.
Len miano z liści „phornicum tenas“ (len nowozelandzki). Gips z rozkruszonych odłamków skały — bawełnę — cynamon — goździki, — szkło z rodzaju miki — dość, że niczego nie brakowało.
Do tych bogactw natury — trzeba dodać, ile fauna na Nowej Szwajcaryi dawała zwierzyny śmiałemu myśliwemu.
Pomiędzy dzikiemi zwierzętami, od których musiano się bronić, główną role grały, choć nie często napotykane: tapir, lew, niedźwiedź, szakal, tygrys, krokodyl, pantera, słoń a także niezliczona ilość małp. Z czworonogów zdatnych do użytku domowego, warto zaznaczyć bawoła i angorę a ze skrzydlatych, orła, który polował z Fritzem, strusie, ulubionego wierzchowca Jacka.
Dziesięć lat upłynęło bez ważniejszych wypadków. Pan Zermatt miał czterdzieści pięć lat, zdrowie silne, umysł jasny, wyćwiczony w niezwykłych okolicznościach. Betsie, jego dzielna żona, energiczna matka czterech synów, zaczęła rok czterdziesty trzeci. Ani ciało jej ani dusza nie osłabły, ani miłość dla dzieci i małżonka.
Fritz, dwadzieścia pięć lat, silny, zręczny, twarz szczera, otwarta, spojrzenie rozumne i bystre, skorzystał dużo pod względem charakteru.
Ernest poważny nad wiek, miał bowiem dwadzieścia dwa lata, więcej oddany ćwiczeniom umysłu, niż ciała, stanowił kontrast z Fritzem; wykształcił się bardzo czerpiąc z biblioteki Landlorda.
Jack był uosobieniem wiecznego ruchu; awanturniczy, jak Fritz, namiętny myśliwy, używał w pełni swoich dwudziestu lat.
Najmłodszego Franka, choć miał już lat szesnaście, matka pieściła, jak gdyby miał dziesięć.
Życie zatem tej rodziny było szczęśliwe nad wyraz, a pani Zermatt mówiła czasem do męża:
— Ah! mój drogi, czyżby to nie było prawdziwe szczęście, żebyśmy mogli zawsze żyć z naszymi dziećmi, gdyby nie to, że w tej samotności skazani jesteśmy na wymieranie jedno po drugiem, pozostawiając tym, co przeżyją, smutek i opuszczenie!... Błogosławiłabym niebo za ten raj na ziemi!... Lecz, niestety! przyjdzie dzień, w którym zamkniemy oczy na wieki!..
Taka była największa troska Betsie; często mówiła o tem z panem Zermatt. Otóż tego roku przyszła zmiana nieoczekiwana, która wpłynęła, jeżeli nie na przyszłość, to przynajmniej na teraźniejszość.
9-go kwietnia, około siódmej rano, pan Zermatt wyszedł z mieszkania z Ernestem, Jackiem i Frankiem i szukał napróżno najstarszego syna, o którym sądził, że zajęty jest jakąś czynnością w polu.
Fritz miał zwyczaj wydalać się często, a matka obawiała się, jeżeli syn jej opuszczał zatokę Zbawienia i udawał się na pełne morze.
I teraz nie było wątpliwości, że był na morzu, ponieważ kajak nie stał w porcie.
Koło południa pan Zermatt, Ernest i Jack udali się szalupą do wysepki Rekina, aby tam upatrywać powrotu Fritza. Ażeby Betsie nie niepokoiła się, gdyby się opóźnili, mąż jej obiecał dać strzał armatni.
Lecz kiedy dwaj jego synowie wysiedli na wysepkę, Fritz opływał już przylądek Zawiedzionej Nadziei. Jak tylko go zobaczyli, pan Zermatt, Ernest i Jack wsiadli z powrotem do łodzi, i byli w Falkenheim w chwili, gdy Fritz na ląd wyskakiwał.
Fritz musiał tedy opowiedzieć o podróży trwającej dwadzieścia godzin. Od jakiegoś czasu przemyślał nad zwiedzeniem wybrzeża północnego. To też tego rana, w towarzystwie swego orła, Blitza, wsiadł na kajak, zabrawszy z sobą trochę żywności, topór, harpun, bosak, sieć, fuzyę, parę pistoletów, torbę myśliwską i tykwę z miodem do picia. Wiatr od lądu popchnął go szybko po za przylądek, a korzystając z odpływu, wysunął się na północo-zachód.
Z tyłu przylądka, minąwszy ogromne nagromadzenie skał, zwalonych jedna na drugą w skutek zapewne jakiego kataklizmu natury, otwierała się obszerna zatoka, schronienie różnych rodzajów ptactwa morskiego, napełniającego wrzaskiem powietrze. Na wybrzeżu zatoki chrapały na słońcu olbrzymie gady; wilki morskie, foki, walrosy i inne, podczas kiedy nad powierzchnią wody bujały miryady prześlicznych łątek.
Fritz nie zatrzymał się, płynął dalej na zachód.
Przybiwszy do wybrzeża dziwnego kształtu, któremu dał nazwę Camus, Fritz zapuścił się pod natu-