Strona:PL Jules Verne Druga ojczyzna.djvu/31

Ta strona została skorygowana.


szalupy!.. Dobrze, niech zostanie pod warunkiem, że Anna pójdzie z nami...

W pół godziny znaleźli się na szczycie, pierwszy Jack tam stanął.

— I pani Wollston i twoja matka także — dodał pan Zermatt. Zważywszy wszystko, tak będzie lepiej... jak się zmęczą, to się zatrzymają.
— A wtedy Ernest będzie im dotrzymywał towarzystwa... zawołał Jack, śmiejąc się serdecznie.
— Nie traćmy czasu — rzekł pan Wollston. Największą trudność stanowiłoby wejście na te skały nadbrzeżne, które podług mnie mają wysokości około stu pięćdziesięciu stóp; na szczęście nie są strome i kończą się na szczycie szeroką płaszczyzną. Skoro się tam dostaniemy, zobaczymy, co dalej robić...
— W drogę... w drogę!.. powtórzył Jack. Mały orszak ruszył w kierunku skał. Mężczyźni zabrali fuzye, proch, kule, śrót.
W pół godziny znaleźli się na szczycie; pierwszy Jack tam stanął.
Przed jego oczyma, ku zachodowi, odsłoniła się niezmierzona płaszczyzna.
Jack osłupiał, a zwracając się do pana Wollston, który za nim podążał, zawołał:
— A to mi okolica!... Co za niespodzianka!... i jaki zawód!
Rozczarowanie stało się ogólne, skoro pan Zermatt z resztą towarzystwa znaleźli się na szczycie. Panie Wollston i Zermatt z Anną usiadły u stóp odłamu skały. Ani drzewa mogącego ochronić cieniem od skwaru słonecznego, ani żadnej roślinności. Grunt kamienisty, zasiany występami granitowymi, suche mchy tylko gdzieniegdzie. Możnaby rzec, pustynia Arabii w porównaniu z Ziemią Obiecaną. Tak więc od tych skał nadbrzeżnych, aż do zatoki Zbawienia rysującej się o dwie mile na zachód, rozciągała się okolica smutna, bez zieleni, bez drzew, bez wody. Żadnego czworonoga na powierzchni, zdawało się, że opuściło ją nawet ptactwo.
— Otóż nasza wycieczka skończona — rzekł pan Zermatt — przynajmniej w tej części wyspy...
— Myślę — mówiła pani Zermatt — że najlepiej zejść na wybrzeże i wsiąść z powrotem na statek..,
— I ja jestem tego zdania — dodała pani Wollston.
— Niech i tak będzie — odezwał się Jack, — lecz nie pierwej, aż wejdziemy na ostatni cypel tych skał!
I wskazał na szczyt, wznoszący się na lewo o jakie sześćdziesiąt stóp. W pięć minut był już na wierzchu. Potem, obrzuciwszy wzrokiem horyzont dokoła, krzyknął do pana Wollston i ojca, aby przyszli za nim. Obydwaj panowie, nie bez trudu wdrapali się do niego. Rzeczywiście, w tym kierunku okolica zupełnie inaczej się przedstawiała.
O dwie mile od zatoki Licorne skały obniżały się pod kątem ostrym, dochodząc szerokiej doliny, prawdopodobnie odwilżanej jedną z najgłówniejszych rzek wyspy. Z przeciwnej strony zagłębienia rozciągał się las gęsty, zielony.
Miejscami pokrywała pola bujna i silna wegetacya aż do odległej granicy, na południe i południowy zachód. Okolica pusta zdawała się rozległą na sześć mil, pomiędzy cyplem wschodnim i zatoką Zbawienia. Jeżeli jaka strona godna była zwiedzenia, to właśnie ta, która przedstawiła się teraz oczom osadników.
— Chodźmy tam... rzekł Jack.
— Chodźmy — powtórzył pan Wollston, gotów biedz w kierunku nowej doliny.
— Nie dziś... odezwał się pan Zermatt. Czekajmy do jutra — dziś późno... Zamiast przebywać pustynię, dostaniemy się tam morzem... Dolina, którą ztąd widzimy, dochodzi zapewne do morza — a jeżeli znajdziemy jeszcze przystań, zarzucimy tam kotwicę. Była to rozsądna rada, i nikt się jej nie sprzeciwił.
Po obiedzie spacerowano na wybrzeżu, a około dziewiątej godziny wszyscy znaleźli się na pokładzie Elisabethy.


IX.
Widok wybrzeża. — Bezlotki. — Nowe źródło. — Nieznana strona. — Południowy łańcuch gór. — Projekty na jutro. — Rzeka Montrose.

Pierwszą rzeczą, jaką zrobił pan Zermatt nazajutrz rano, było zbadanie stanu nieba. — Zapowiadała się wspaniała pogoda, złota tarcza słoneczna wznosiła się się z ponad fal morskich. O szóstej godzinie wszyscy byli na pomoście, kotwica podniesiona, żagle rozpuszczone. pan Wollston u steru i mały statek wypłynął na pełne morze.
Elisabetha, popychana wiatrem, żaglowała na dwanaście węzłów od wybrzeży; w ten sposób można było widzieć najmniejsze szczegóły. Po obu bokach statku całemi gromadami mknęły wspaniałe jesiotry, niektóre wielkości od siedmiu do ośmiu stóp. Ernest i Jack mieli ochotę użyć harpunów, lecz pan Zermatt nie pozwolił. Widok wybrzeża nic się nie zmienił. Ciągle skały wapienne lub granitowe, poprzebijane grotami, w które wpadały szumiące fale.
Jednak w miarę zbliżania się na południe, zaznaczały się pewne zmiany, przeciągały różne ptaki, albatrosy krzykami napełniały powietrze. Zbliżano się na strzał z fuzyi. Jack nie mógł usiedzieć i byłby może uległ instynktom myśliwskim, gdyby Anna nie wstawiła się za temi nieszkodliwemi ptakami.
— A wreszcie — mówiła — pomiędzy albatrosami jest może posłannik Jenny...