— Anna ma rację... — dodał Ernest
— Ona zawsze ma racyę... — odparł Jack; przyrzekam nie strzelać do żadnego albatrosa, dopóki nie znajdzie się poseł ze Skały—ognistej.
— Chcesz, żebym powiedziała, co myślę? rzekła Anna.
— Czy ja chcę!... odpowiedział Jack.
— Że dziś czy jutro, zobaczymy tego albatrosa?
— Z pewnością, ponieważ ja go nie zabiję!
Około godziny dziewiątej Elisabetha z wielkiemi ostrożnościami zbliżyła się do lądu.
— Ah! — wykrzyknął Jack, nie można powiedzieć przynajmniej, że to wybrzeże wygląda na pustynię!... Tam są istoty żyjące... i bardzo piękne istoty!..
Spojrzenia ich zwróciły się ku wybrzeżu i skałom.
— Wytłomacz się, synu — rzekła pani Zermatt. Widzisz tam ludzi... dzikich może...
— No, Jack... odpowiedz — dodał ojciec.
— Uspokójcie się, kochani!.. zawołał Jack. Nie mówiłem o istotach ludzkich, a jeżeli które mają dwie nogi, mają także pióra!
— A więc to są bezlotki.
— Albo pingwiny.
W dalszym ciągu, płynąc wzdłuż wybrzeża, widzieli obszerne płaszczyzny, na których morze pozostawiło skrystalizowane części solne (saliny), a przyszli osadnicy mogliby zbierać sól w ilości wystarczającej na ich potrzeby. Statek musiał teraz oddalić się od lądu, gdyż ukazywały się skały podwodne. Potem, kiedy znów mógł się zbliżyć, pożaglował ku przystani, do której dochodziła dolina widziana z wysokości skał w zatoce Licorne.
— Rzeka... tam jest rzeka!.. wykrzyknął Jack, który wdrapał się na maszt najwyższy.
Pan Zermatt obserwował przez lunetę tę część lądu i oto co mu się przedstawiło: Na prawo skały wznosiły się ku środkowi. Na lewo wybrzeże kończyło się przylądkiem bardzo daleko zapuszczonym w morze — trzy do czterech mil co najmniej, — lecz płaszczyzna cała zieleniła się łąkami i lasami, piętrzącemi się jak okiem zasięgnąć. Pomiędzy temi dwoma punktami, roztaczała się zatoka, która tworzyła port naturalny, osłonięty wysokiemi skałami od szkodliwych wichrów wschodnich, i do którego wejście dla statków było zupełnie dobre. W środku zatoki, wpadała w nią rzeka ocieniona drzewami, o wodach przejrzystych i spokojnych. Wydawała się zdatna do żeglugi, a bieg jej kierował się ku południo-zachodowi, o ile można było sądzić z takiego oddalenia. Postanowiono wpłynąć w tę zatokę.
O jedenastej godzinie, zarzucono kotwicę blizko naturalnego bulwaru, na lewo od ujścia rzeki. Trochę w tyle, wielkie drzewa palmowe dawały cień dostateczny, przeciwko promieniom słońca, które dobiegało południa.
Po śniadaniu, postanowiono urządzić wycieczkę w głąb wyspy. Nie trzeba mówić, że ujście tej rzeki wydawało się tak samo puste, jak było ujście strumienia Szakali, kiedy rozbitki pierwszy raz tam wylądowali. Zdawało się, że nigdy stopa ludzka tu nie postała. Tylko zamiast wązkiego, błotnistego kanału, odkrywało się koryto rzeki szerokiej, które musiało wchodzić głęboko w środek wyspy.
Jack wyskoczył na ląd, jak tylko Elisabetha zarzuciła kotwicę, i przyholował ją liną do skał. Nie trzeba było zatem używać łódki do wylądowania i niebawem wszyscy znaleźli się na wybrzeżu. Po przeniesieniu prowizyi w cień drzew, zajęto się najpierw zaspokojeniem głodu. Lecz jedzenie nie przeszkadzało rozmowie. Dużo uwag robiono, między innemi zauważył pan Wollston:
— Szkoda może, że nie wysiedliśmy na prawym brzegu rzeki!... Z tej strony płaszczyzna, podczas gdy z tamtej wznosi się szereg skał co najmniej na sto stóp wysokich...
— I nie potrzebowałbym wdrapywać się na szczyt... dodał Jack. Ztamtąd przynajmniej mielibyśmy widok na całą okolicę...
— Nic łatwiejszego, jak przebyć zatokę łódką — odpowiedział pan Zermatt. Lecz czy warto żałować?... Na tamtem wybrzeżu widzę tylko piasek i kamienie... Tutaj przeciwnie, zieloność, drzewa, cień, a pozatem rozciąga się płaszczyzna, którą widzieliśmy z morza i którą łatwo przyjdzie zbadać... Podług mego zdania, nie mogliśmy lepiej wybrać.
— A my pochwalamy ten wybór, prawda, panie Wollston?... odezwała się Betsie.
— Rzeczywiście, pani Zermatt; na prawy brzeg możemy dostać się, jak będziemy chcieli.
— A nawet tak przyjemnie w tem miejscu... oświadczyła pani Wollston.
— Że pani nie chciałaby go opuścić!.. odparł Jack. A więc dobrze.. Rzucamy Felsenheim... Falkenhorst... Ziemię Obiecaną i zakładamy przy ujściu tej wspaniałej rzeki stolicę Nowej-Szwajcaryi.
Strona:PL Jules Verne Druga ojczyzna.djvu/32
Ta strona została skorygowana.