Strona:PL Jules Verne Druga ojczyzna.djvu/36

Ta strona została skorygowana.

Nic pewniejszego, potwierdził pan Wollston. Pozostaje tylko postanowić, czy w tem miejscu zarzucimy kotwicę, lub korzystając z odpływu, powrócimy do przystani, gdzie moglibyśmy dopłynąć w dwie godziny.
Miejsce było zachwycające i każdy z osobna miał wielką chęć pozostać tu na dzień cały. Lewe wybrzeże tworzyło zagłębienie, w które wpadał mały strumień wody świeżej i chłodnej. Po nad niem pochylały się wielkie drzewa o gęstych liściach, pełnych szczebiotu ptaków.
— Na prawdę — rzekła pani Zermatt — prześliczny kącik, przeznaczony, żeby w nim willa stanęła! Szkoda, że tak daleko od Felsenheim...
— Tak... zadaleko, moja droga — odpowiedział pan Zermatt. Lecz miejsce to nie będzie stracone, wierz mi, a nie trzeba wszystkiego brać dla siebie... Czy nie chcesz nic zostawić naszym przyszłym współobywatelom...
— A tymczasem rzekł Jack, proponuję obozowanie tu do wieczora a nawet aż do rana...
— Co o tem myślisz, Anno?.. zapytał Ernest.
— Niech twój ojciec decyduje, odpowiedziała młoda dziewczyna, lecz przyznaję, że miejsce jest przyjemne i zasługuje, żeby zostać do wieczora.

Lewe wybrzeże tworzyło zagłębienie, w które wpadał mały strumień wody świeżej i czystej

— Wreszcie, podjął Ernest, chciałbym jeszcze zebrać kilka wskazówek...
— A my zjeść cokolwiek — zawołał Jack. Sniadanie, na miłość boską, śniadanie!
Zatrzymano szalupę pod drzewem i zabrano się do posiłku.
Po śniadaniu, pani Zermatt, pani Wollston i Anna zgodziły się pozostać na miejscu, podczas gdy panowie zwiedzą okolicę. Musiały tylko przyrzec, że w potrzebie przywołają ich strzałem z pistoletu, pozostawionego na ten cel. W dodatku pan Zermatt z synem nie mieli oddalać się od tego zakrętu Montrose.
Łódka z panem Wollston i Ernestem ruszyła w kierunku przeciwnym w górę rzeki, podczas gdy pan Zermatt i Jack poszli brzegiem krętego strumyka, biegnącego na północ. Pomimo szalonego upału, pan Wollston i Ernest wiosłowali zawzięcie.
— Moglibyśmy zdaje się, rzekł pan Wollston, dotrzeć do stóp łańcucha gór, z którego Montrose bierze napewno początek.
— Panu ciągle o to chodzi, panie Wollston? — odpowiedział Ernest, kręcąc głową.
— Pragnąłbym, żeby tak było, moje droge dziecko. Nie poznacie prawdziwie waszej wyspy, aż po zobaczeniu jej w całej rozciągłości, ze szczytów tych gór, które wreszcie nie wydają się bardzo wysokie.
— Oceniam ich wysokość na tysiąc dwieście do tysiąca pięciuset stóp, panie Wollston, a z ich szczytów, myślę tak samo jak pan, będzie można objąć okiem całą Nową Szwajcaryę, chyba, że jest większa, niż przypuszczamy. Jeżeli nie wiemy jeszcze, co jest po za temi górami, to dla tego, że nigdy nam ciasno nie było w Ziemi Obiecanej...
— Zgadzam się, kochany Erneście, odpowiedział p. Wollston; lecz teraz trzeba koniecznie mieć stałe pojęcie o wartości wyspy, przeznaczonej na przyjęcie osadników..
— Zrobi się to, panie Wollston, za drugim powrotem lata, i nie wątpię, że przed przybyciem Licorne.
— A jednak gdybyśmy chcieli, Erneście, moglibyśmy może dotrzeć do gór... wejść na wierzchołki...
— Stanowczo lepiejby pan zrobił, zabrawszy Jacka na moje miejsce, onby się nie sprzeciwiał... zachęcał nawet... choćbyście mieli powrócić aż jutro, albo pojutrze... a jaki niepokój panowałby w rodzinie!
— Masz racyę, kochany Erneście, obiecaliśmy, więc trzeba dotrzymać obietnicy. Jeszcze godzina żeglugi a potem nasza łódka powróci bez pomocy wioseł, niesiona brzegiem rzeki... Nie będę miał spokoju, aż zatkniemy flagę starej Anglii na najwyższym szczycie Nowej Szwajcaryi!
Była już czwarta godzina po południu. Łódka znajdowała się prawie o półtrzeciej mili od obozowiska, kiedy szum głośny dał się słyszeć w górze rzeki. Czy to potok spadający w łożysko Montrose?... Czy rzeka sama miała takie wiry?.. Czy progi skaliste czyniły ją niemożliwą dla żeglugi?
— Jeszcze kilka uderzeń wiosłem — rzekł pan Wollston a przekonamy się...