— Można się obawiać, odpowiedział Ernest, że łódką nie dostaniemy się do stóp górskich...
Dobyli obydwaj wszystkich sił, jakie im pozostały po czterogodzinnem wiosłowaniu pod skwarnem niebem południa. Rzeka zwracała się na południo-zachód, i taki musiał być kierunek jej w ogóle. Niebawem ujrzeli bieg jej zaparty nagromadzeniem skał, pomędzy któremi były wązkie szczeliny, a wody przelewały się w głośnych kaskadach...
— Oto, coby nas powstrzymało, rzekł Ernest, gdybyśmy mieli zamiar płynąć dalej...
— Może moglibyśmy przeciągnąć łódkę po za tę zaporę, rzekł pan Wollston.
— Jeżeli to jest tylko zapora, panie Wolston...
— Dowiemy się, kochany Erneście, gdyż należy wiedzieć to koniecznie... Wysiądźmy...
Pan Wollston rzucił linę z hakiem na ląd, następnie Ernest i on wysiedli na brzeg i udali się ku skałom, zagradzającym rzekę.
Skoro przybyli na wysokość zapory, zobaczyli, że nie była możebna dla żeglugi, co najmniej przez pół mili. Łożysko jej pełne było skał, pomiędzy któremi kipiały fale. Nie pozostawało nic innego, jak wracać z żalem, że Montrose dalej nie puszczała. Po drodze, idąc wąwozem, Ernest podniósł z ziemi kilka krzemieni brunatnych, cięższych, niż pozwalała przypuszczać ich objętość. To też włożył je do kieszeni, obiecując sobie zbadać za powrotem do Felsenheim.
O szóstej godzinie zebrali się wszyscy w cieniu zielonych dębów. Pan Zermatt i Jack zadowoleni z polowania, przynieśli bowiem antylopę, parę królików, i dużo różnego ptactwa. Co do strumienia krętego, którego brzegiem szli ciągle, ten płynął przez żyzne pola i łąki, to znów przez lasy gęste, pełne zwierzyny.
Po opowiadaniu pana Zermatt, mówił pan Wollston. Ten ostatni w krótkich słowach opowiedział żeglugę w górę rzeki i co tam widzieli.
Dobry obiad, przygotowany przez Betsie, Merry i Annę oczekiwał na panów. Podano go pod cieniem drzew, nad strumieniem, którego jasne wody płynęły po dnie piaszczystem i roślinach wodnych.
Po obiedzie, o dziewiątej wieczorem udali się wszyscy na pokład Elisabethy, a niedługo, od strony mężczyzn rozległ się koncert chrapania głośnego, rywalizujący z wyciem szakali. Postanowiono, że szalupa wyruszy o pierwszej godzinie po północy, ażeby korzystać z odpływu. Pomimo nalegań pana Wollston i synów, pan Zermatt chciał koniecznie zostać na pomoście, obowiązując się obudzić wszystkich w oznaczonej godzinie.
O pierwszej pan Zermatt zawołał pana Wollston, Jacka i Ernesta. Jednocześnie dało się słyszeć pierwsze chlupotanie odpływu. Lekki wiatr szedł od lądu. Rozwinięto żagle i szalupa popłynęła z biegiem wody i wiatrem. Nic nie zakłóciło żeglugi nocnej, chociaż mruczenie hipopotamów dawało się słyszeć.
Ponieważ pogoda była wspaniała, morze spokojne, pan Zermatt zauważył nie bez pewnego zadowolenia, iż można być z powrotem w Felsenheim w przeciągu piętnastu godzin, to jest przed nocą. Ażeby skierować się prosto na przylądek wschodni, Elisabetha oddaliła się od lądu przeszło o pół mili. Podróżni widzieli ztąd w całości wybrzeże, które ciągnęło się, blizko cztery mile w kierunku południowym. Lecz w tej chwili pan Wollston, który stał na przodzie statku i podniósł lunetę do oczu, patrzył z największą uwagą w jeden punkt. Podnosił to znów spuszczał, lunetę, wszyscy więc zwrócili na to uwagę.
Pan Zermatt oddał ster w ręce Jacka i zbliżył się z zamiarem zapytania pana Wollston, gdy tenże rzekł opuszczając lunetę:
— Nie... omyliłem się widocznie.
— W czem się omyliłeś, kochany Wollston?.. zapytał pan Zermatt — i co ci się zdawało, żeś widział w tym kierunku?
— Dym...
— Dym?... powtórzył Ernest, który się zbliżył zaniepokojony odpowiedzią. Rzeczywiście, ten dym mógł tylko dowodzić, że w tej części wyspy jest jakieś koczowisko, ztąd wnioski niepokojące: czy wyspa jest zamieszkałą przez krajowców... lub dzikich, przybyłych z wybrzeża australijskiego na pirogach. Na jakież niebezpieczeństwa byliby narażeni właściciele Felsenheimu, gdyby ci krajowcy przedarli się kiedykolwiek do Ziemi Obiecanej...
— W którem miejscu ujrzałeś ten dym?... zapytał pan Zermatt.
— Tam... po nad ostatnim cyplem wystającym na lądzie z tej strony. Pan Wollston wskazywał ostatnią granicę ziemi o trzy mile prawie.
Pan Zermatt i Ernest patrzyli kolejno na miejsce wskazane.
— Nic nie widzę... rzekł pan Zermatt.
— Nic... dodał Ernest.
Pan Wollston przypatrywał się jeszcze kilka chwil z wielka uwaga...
— Nie... nie widzę już dymu — rzekł. Musiała to być mgła szara... lub mały obłok bardzo nizko, który się rozwiał...
Odpowiedź ta powróciła spokój. Jednak dopóki ten cypel był na widoku, pan Zermatt i jego towarzysze nie spuszczali go z oczu, lecz nie zobaczyli nic, coby ich mogło zatrwożyć.