Pomimo, że bez koniecznej potrzeby nikt nie pokazywał się nazewnątrz, czas upływał przyjemnie. Szczera przyjaźń panowała pomiędzy panem Zermatt i panem Wollston, tak samo i pomiędzy dwoma matkami, które dopełniały się wzajemnie. Wreszcie, swawolny Jack, zawsze wesoły, zawsze szukający awantur... Co się tycze Ernesta i Anny, rodzice ich zauważyli, że żywsze uczucie, niż przyjaźń, ciągnie ich ku sobie. Młoda dziewczyna, siedmnastoletnia wtedy, trochę poważna i lubiąca się zastanawiać, musiała się koniecznie podobać młodzieńcowi, także poważnemu, który nie mógłby się niepodobać, będąc bardzo miłej powierzchowności. Jack zaś, uparty w postanowieniu zostania starym kawalerem, nie zazdrościł wcale Ernestowi.
Podczas obiadów, długich wieczorów, mówiono ciągle o nieobecnych. Nie zapominano ani o pułkowniku Montrose, ani o James’ie i Zuzi Wollston, ani o Doll i Franku, ani o żadnym z tych, którzy mieli z Nowej Szwajcaryi zrobić dla siebie drugą ojczyznę.
Pewnego wieczoru pan Zermatt wyrachował jak następuje:
— Mamy dziś 15 czerwca. Ponieważ Licorne wyruszyła 20 października roku przeszłego, to znaczy przed ośmioma miesiącami... musi zatem w tej chwili opuszczać morza Europejskie w drodze na ocean Indyjski.
— Jak się tobie zdaje, Erneście? zapytała pani Zermatt.
— Ja myślę – odpowiedział tenże, — iż korweta mogła przybyć do jednego z portów Anglii w przeciągu trzech miesięcy. Otóż musi przez taki sam przeciąg czasu powracać, a ponieważ ułożone zostało, że za rok powróci, to widocznie pozostanie w Europie przez pół roku. Z tego wnoszę, że jest tam jeszcze.
— Lecz zapewne w tej chwili zamierza puścić się na morze... zauważyła Anna.
— To jest prawdopodobne — odpowiedział Ernest.
— A więc Erneście, jak wypada twoje obrachowanie?
— Że w pierwszych dniach lipca, najpóźniej, korweta wyruszy z portu, ażeby powrócić z naszymi przyjaciółmi i osadnikami, którzy zdecydują się połączyć z nimi. U Przylądka zatrzyma się prawdopodobnie do połowy sierpnia. To też nie spodziewam się ujrzeć jej przed połową października...
— Jeszcze cztery długie miesiące!.. — westchnęła pani Zermatt. Ile trzeba cierpliwości, kiedy się myśli, że na morzu są wszyscy ci, których kochamy!.. Boże, miej ich w swojej opiece!..
Jeżeli kobiety zajmowały się ciągle robotami gospodarskiemi, nie trzeba wnosić, że panowie próżnowali. Pan Wollston zręczny mechanik, z pomocą pana Zermatt, czasem Ernesta a bardzo rzadko Jacka, który przy najmniejszem choćby podobieństwie pogody, uciekał na świeże powietrze, fabrykowali liczne przedmioty koniecznej potrzeby. Projekt wzniesienia kaplicy przedyskutowano ostatecznie. Postanowiono zbudować ją przy końcu ogrodu warzywnego, w miejscu osłoniętem wysokiemi skałami.
Obydwie rodziny spędzały zwykle wieczory w sali bibliotecznej. Wiadomo, że książek nie brakowało, ani tych które pochodziły z Landlorda, ani nowszych, ofiarowanych przez komendanta Littlestone, odczytywanych przez Ernesta, ani w końcu należących do pana Wollston, podręczników mechaniki, meteorologii, fizyki, chemii. Były i opisy polowań w Indyach i w Afryce, ulubione dla Jacka, który zawsze marzył o tych dalekich krajach.
Lipiec był najburzliwszy na tej części Oceanu Indyjskiego. Jeżeli burze trochę się zmniejszały, następowały gęste mgły, które spowijały wyspę w całun szary. Mgły musiały się rozciągać daleko po za przylądek Wschodni. Czyż nie można się było obawiać, że jaki okręt rozbije się w tej okolicy morza, tak samo jak Landlord i Dorcas?... Przyszłość nakaże z pewnością nowym osadnikom oświetlenie wybrzeży Nowej-Szwajcaryi.
— A dla czego nie moglibyśmy zbudować latarni morskiej? zapytał Jack... Jedną latarnię na przylądku Zawiedzionej Nadziei, naprzykład, a drugą na przylądku Wschodnim?..
— Zrobi się to, moje dziecko — odpowiedział pan Zermatt, wszystko się zrobi z czasem. Na szczęście,