komendant Littlestone nie potrzebuje latarni, ażeby rozpoznać naszą wyspę i stanąć na kotwicy naprzeciw Felsenheim.
Musimy przytoczyć tu rozmowę, jaka toczyła się rano dnia 25 lipca.
Państwo Zermatt znajdowali się w swoim pokoju, kiedy Ernest przyszedł do nich, poważniejszy jeszcze niż zwykle. Pragnął podzielić się z ojcem odkryciem, którego eksploatacja mogła mieć w przyszłości bardzo doniosłe znaczenie. Ernest trzymał w ręce przedmiot, który podał ojcu, obejrzawszy go po raz ostatni. Był to jeden z kamyków podniesionych w wąwozie podczas wycieczki łódką z panem Wollston w górę rzeki Montrose.
Pan Zermatt wziął kamyk, którego ciężkość zadziwiła go zrazu. Potem zapytał syna, z jakiego powodu przyniósł go w taki tajemniczy sposób.
— Dla tego, iż wart jest, aby miano dlań względy — odpowiedział Ernest.
— Dla czego?
— Bo ten kamyk jest złotem rodzimem...
— Złotem rodzimem?.. odparł pan Zermatt.
I zbliżył się do okna, aby lepiej się przypatrzeć.
— Pewny jestem tego, co mówię; potwierdził Ernest. Badałem ten kamyk; analizowałem parę okruszyn i mogę upewnić, iż składa się w większej części ze złota rodzimego...
— Pewny jesteś, że się nie mylisz, mój synu?.. zapytał pan Zermatt.
— Nie mylę się... ojcze... nie!
Pani Zermatt słuchała w milczeniu, nie wyciągnęła nawet ręki po drogocenny przedmiot.
— Otóż — ciągnął Ernest — płynąc w górę i w dół Montrose, zauważyłem wielką ilość tych kamyków. W ten sposób, pewnem jest, że ta część wyspy obfituje w złoto rodzime...
— A co nas to obchodzi?. rzekła pani Zermatt.
Pan Zermatt spojrzał na żonę, czując całą pogardę w jej odpowiedzi.
— Mój drogi Erneście — rzekł — nie mówiłeś nikomu o tem odkryciu?
— Nikomu.
— Pochwalam to... nie dla tego, żebym nie ufał twemu bratu lub panu Wollston. Lecz tajemnica zasługuje, żeby się nad nią zastanowić, zanim się ją rozgłosi...
— Czegóż się można obawiać, ojcze?... rzekł Ernest.
— Niczego na chwilę obecną, lecz dla przyszłości kolonii!... Niech się dowiedzą o pokładach złotodajnych, niech się dowiedzą, że Nowa Szwajcarya obfituje w złoto rodzime, poszukiwacze złota zbiegną się hurmem a za nimi wszystkie nieszczęścia, nieporządki, wszystkie zbrodnie, idące w ślad za zdobywcami tego kruszczu!... Trzeba wierzyć, że to, co twojej uwagi nie uszło Erneście, nie ujdzie uwagi innych, i że pokłady złota w tym wąwozie Montrose będą kiedyś znane... Niechże to będzie jak najpóźniej... Dobrześ zrobił, mój synu, żeś zachował tajemnicę; i my ją także zachowamy...
— Mądre twoje słowa, mój mężu — dodała pani Zermatt. — Nie! nie mówmy nic i nie powracajmy nigdy do tego wąwozu Montrose... Zostawmy to przypadkowi, raczej Bogu, który rozporządza skarbami tego świata i rozdaje je podług swej woli!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Burzliwa pora była w całej pełni. Trzy tygodnie jeszcze trzeba było cierpliwości. Zdawało się, że w tym roku pogoda przyjdzie później. Był to sierpień.
— Od lat dwunastu — rzekł pewnego dnia pan Zermatt — nie mieliśmy nigdy tak długiej seryi wichrów od morza... A nawet od maja do lipca były krótkotrwałe cisze...
— Kochana Merry — dodała pani Zermatt — złej opinii nabierzesz o naszej wyspie.
— Uspokój się Betsie — odpowiedziała pani Wollston. Czyż nie jesteśmy przyzwyczajeni w naszej Anglii do niepogody przez większą część roku?
— Mniejsza o to — oświadczył Jack — zawsze to obrzydliwe... taki sierpień w Nowej Szwajcaryi!.. Od trzech tygodni powinienem być na polowanin, co rano psy moje pytają, co się to znaczy!
— Dobiegamy do końca — rzekł Ernest. Jeżeli można wierzyć barometrom i termometrom niebawem wstąpimy w okres burzliwy, którym kończy się zwykle pora deszczowa.
17 sierpnia zaczęły się zapowiadać burze podniesieniem temperatury, ciężkością atmosfery, nagromadzeniem chmur na północo-zachodzie, chmur sinych, przeładowanych elektrycznością.
Felsenheim, pod ochroną swej skorupy skalistej, nie bał się wichrów i ulewy.
Nazajutrz wieczorem, spadł piorun aż ziemia zadrżała. Zebrani w sali bibliotecznej zerwali się na ten huk straszny, który rozległ się daleko.
Potem przez minutę głęboka cisza zapanowała.
W tej chwili wystrzał dał się słyszeć.
— Co to jest?.. zawołał Jack.
— To nie piorun... rzekł pan Zermatt.
— Z pewnością nie — odpowiedział pan Wollston, zbliżając się do okna.
— Czy to wystrzał armatni z zatoki?... zapytał Ernest.
Słuchano z biciem serca.
Drugi wystrzał się rozległ, taki sam, więc z tej samej odległości tym razem błyskawica go nie poprzedziła.
— To napewno strzał armatni — rzekł pan Wollston.
Pomimo deszczu panowie Wolston i Zermatt, Ernest i Jack wdrapali się na szczyt Felsenheim.
Tak ciemno było, że oko nie sięgało dalej, jak kilka sążni w stronę morza; musieli zatem powrócić, nie zobaczywszy nic na powierzchni zatoki Zbawienia.
— A wreszcie — co moglibyśmy uczynić, gdyby nawet był tam jaki okręt?... zapytał Jack.
— Nic — odpowiedział pan Zermatt.
— Módlmy się za nieszczęśliwych, będących w niebezpieczeństwie, rzekła pani Wollston, prośmy, żeby Wszechmocny zesłał im ratunek.
Kobiety uklękły, mężczyźni pochylili głowy.
Nikt tej nocy spać się nie położył, a skoro dzień zaświtał, ponieważ burza ustała, wszyscy wybiegli na brzeg morza.
Nie było żadnego statku, jak okiem sięgnąć, ani w zatoce Zbawienia, ani pomiędzy przylądkiem Zawiedzionej-Nadziei i przylądkiem Wschodnim.
— Udajmy się na wysepkę Rekina — powiedział Jack.
— Masz racyę — odpowiedział pan Zermatt. Z wysokości bateryi dalszą przestrzeń zobaczymy.
— Wreszcie — dodał Jack — dziś najbardziej zależy na daniu kilku wystrzałów... Kto wie, czy nie będą usłyszane z pełnego morza i czy nie nastąpi po nich odpowiedź?...
O siódmej godzinie szalupa opuściła małą zatokę. Panowie Zermatt i Wollston, Ernest i Jack robili silnie wiosłami, wspomagani odpływem.