Niedługo wylądowali na wysepkę.
Jakie zmiany! jakie zniszczenie!... Drzewa powyrywane z korzeniami, zagrody, w których antylopy miały schronienie, poprzewracane, zwierzęta przerażone ze wszystkich stron się zbiegały.
Jack, naturalnie, najpierwszy dostał się na szczyt góry.
— Chodźcie... Chodźcie!... krzyknął głosem zniecierpliwionym.
Panowie Zermatt i Wolston, i Ernest pośpieszyli do niego.
Szopa, pod którą stały armaty, spaliła się w nocy, zostały tylko zgliszcza dymiące. Maszt z flagą leżał na ziemi napoły ogniem strawiony. Drzewa, których gałęzie osłaniały jak parasolem bateryę strzaskane do korzeni a na gałęziach ślady płomienia.
Armaty były na swoich łożach, za ciężkie, by je burza mogła przewrócić.
Ernest i Jack przynieśli naboje, ażeby można było odpowiadać, jeśli by wystrzały dały się słyszeć na morzu.
Jack stanął przy pierwszej armatce i lont założył.
Przybitka spaliła się cała, lecz strzał nie buchnął.
— Nabój zawilgotniał — zauważył pan Wollston.
— Zmienimy go — odpowiedział pan Zermatt. Jacku, oczyść armatkę, założymy świeży nabój.
Lecz kiedy wycior wsadzono w otwór, dotknął aż do drugiego końca. Dawny nabój, włożony przed porą deszczową, gdzieś się podział. To samo było z drugą armatą.
— Kto je wystrzelił?... krzyknął pan Wollston.
— Wystrzelone?... powtórzył pan Zermatt.
— Lecz przez kogo?...
— Przez kogo?... odpowiedział Ernest po szybkiem zastanowieniu, ależ przez piorun we własnej osobie... Ostatni piorun, który słyszeliśmy wczoraj wieczorem, spadł na to wzgórze... Szopa się spaliła a jak ogień doszedł do armat, padły dwa wystrzały, jeden po drugim...
Nabito z powrotem armaty; szalupa opuściła wysepkę Rekina.
Tak więc żaden okręt nie ukazał się w nocy w okolicach wyspy, żaden okręt nie rozbił się na skałach przy Nowej Szwajcaryi.