Podróż na własnych nogach najlepszą jest dla zwiedzających nieznane okolice. To też pan Wollston i dwaj młodzieńcy pomimo zmęczenia, pragnęli koniecznie, o ile to możebne, dotrzeć do prawej linii podgórza. Najwięcej podniecony był Jack, jak zresztą łatwo domyśleć się tego można.
Odrazu po wyjściu z wąwozu, skierowali się ku niewielkiemu wzgórzu, nazwanemu wieżą Arabską. Od tej wieży zaczęli się spuszczać aż do Groty Niedźwiedziej. Dalej szli, schodząc coraz niżej w dolinę Grünthal, ciągnącą się blizko dwie mile, równoległe z łańcuchem gór odgraniczających Ziemię Obiecaną. Szeroka na dwa tysiące sąźni, dolina posiadała kępy drzew, obszerne łąki a środkiem bieżącą wodę, która szemrała ocieniona krzewami i wpadała do rzeki Wschodniej.
Podróżnym pilno było dotrzeć do granicy doliny Grünthal, ażeby ujrzeć wreszcie okolicę rozciągającą się na południe. Ernest, o ile mógł, oryentował się podług busoli i spostrzeżenia oraz odległości notował.
Koło południa zatrzymali się w cieniu dębów podzwrotnikowych, nieopodal pola zarosłego wilczomleczami. Kilka par kuropatw, które Jack upolował, oskubano, upieczono przy płomieniu i razem z chlebem spożyto na śniadanie; woda i wódka, w dodatku owoce zerwane na miejscu, tworzyły deser.
Posileni i wypoczęci, trzej podróżni puścili się znów w drogę. Krańce doliny zacieśnione były dwoma ścianami skalistemi. Pomiędzy tym wąwozem strumyk zmienił się w potok i naraz ukazało się wyjście na drugą stronę. Przestrzeń prawie płaska, przedstawiająca obfitą urodzajność stref podrównikowych, ciągnęła się aż do pierwszego podgórza. Ku południowi, na przestrzeni sześciu do siedmiu mil następowały po sobie płaszczyzny i zarośla. Pochód często stawał się męczący. Grunt był najeżony trawami na pięć stóp wysokiemi, dużemi krzewami kolczastemi a także trzciną cukrową, która kołysała się z wiatrem, jak okiem sięgnąć.
Podróżni szli przez cztery godziny. Po długiem milczeniu pierwszy odezwał się Ernest:
— Proponuję, żeby tu odpocząć.
— Już?... zawołał Jack, który nie czuł jeszcze zmęczenia.
— Jestem tego samego zdania — oświadczył pan Wollston. Miejsce bardzo stosowne, możemy noc spędzić na brzegu tego lasku.
— Zgoda na nocleg, a także na posiłek, gdyż głodny jestem jak pies.
— Czy trzeba będzie rozniecić ogień i utrzymywać go aż do dnia?.. zapytał Ernest.
— Będzie to bardzo roztropnie, najlepszy to bowiem sposób odpędzenia dzikich zwierząt — odezwał się Jack.
— Stanowczo — dodał pan Wollston; — lecz trzebaby by było czuwać z kolei a sądzę, że lepiej będzie spać. Zdaje mi się, iż nie mamy się czego obawiać...
— Tak — oświadczył Ernest; nie spostrzegłem żadnych śladów podejrzanych, odkąd wyszliśmy z doliny Grünthal.
Jack nie nalegał, zabrali się więc do zaspokojenia głodu.
Noc zapowiadała się wspaniała. Ani jeden liść nie poruszał się na drzewach, ani nawet z oddalenia nie dochodziło wycie szakali. Pierwszy zasnął Jack, bo on był najbardziej zmęczony — lecz także i pierwszy się obudził. Zaraz też wszyscy ruszyli w drogę. W godzinę musieli przebyć mały strumień. Ciągle łąki, rozległe pola trzciny cukrowej, następnie w częściach gruntu wilgotnych, masa kęp drzew woskowych, których jedna łodyga osypana kwiatem, druga obciążona owocem. Zbliżając się do podnóża gór, napotykano coraz częściej wysokie zarośla, niezmiernie gęste.
Tego wieczora zgłodniali uraczyli się jarząbkami, które pies wypłoszył im z wysokiej trawy. Obozowisko założono na brzegu wspaniałego lasu drzew sagowych. Pan Wollston tym razem zorganizował czynną straż przy ogniu, przez całą noc, podczas której niepokoiły podróżnych częste i blizkie wycia zwierząt.
Nazajutrz znów wyruszono przed świtem. Jeszcze trzy mile i staną u samego podnóża gór. Przypuszczając, że boki gór będą możebne na stoku pół-